Osobliwy dom Pani Peregrine: Film do ziewania, Tim Burton na wakacje

Uwielbiam Tima Burtona. Estetykę jego filmów, dziwactwo bohaterów, genialne scenografie, dopasowane charaktery i stroje. Całe te światy, które tak misternie nam konstruuje i które – po wpuszczeniu za swoje progi – pozwalają nam czuć się inaczej, widzieć inaczej, rozumieć więcej. A przy okazji – znakomicie się przy tym bawić. Problem polega jednak na tym, że takiego Burtona nie widziałam od lat. Nie zachwyciły wybitnie (choć i nie znużyły) jego „Wielkie oczy”, nie rzuciła na kolana też „Alicja w Krainie Czarów”. Naprawdę, trzeba by sięgać lata wstecz, żeby odnaleźć coś, co bezwarunkowo się podobało.

Słysząc, że oto Burton bierze się za „Osobliwy dom Pani Peregrine”, zapiszczałam więc cichutko z zachwytu: przecież takiego potencjału nie mógłby zmarnować! Każdy, tylko nie on! I dobrze, że o nic się z nikim nie założyłam i nie ręczyłam głową za powodzenie tej produkcji, bo najpewniej zostałabym właśnie bez głowy i sama była przez to dość osobliwa.

Osobliwy dom Pani Peregrine

Osobliwy dom Pani Peregrine

DZIECI OSOBLIWE, OPIEKUNKA PIĘKNA

Zacznijmy jednak od tego, że to nie dom jest osobliwy, ale zamieszkujące go dzieci. Przypominające nieco małoletnich X-Menów, obdarzone dość nadprzyrodzonymi mocami. A to całkiem urocza dziewczynka w sukience w falbanki okazuje się skrywać paszczę po tylnej stronie czaszki, a to para bliźniaków, śmigająca po domu w dziwnych, workowych kombinezonach potrafi spojrzeniem zamienić ludzi w kamień. Mieszka tu też niewidzialny chłopiec i dziewczynka lżejsza od powietrza, której – by nie wzbiła się do nieba i nie odleciała gdzieś hen, w daleki świat – zafundowano buciki z ołowiu. Wymieniać można by tak jeszcze chwilę, ale wniosek już teraz nasuwa się prosty: to całkiem udana ekipa. Jedno indywiduum ciekawsze od drugiego, a do tego dowodzone przez genialną panią Peregrine.

Grająca ją Eva Green jest przy tym w każdym calu doskonała: piękna, mądra, stanowcza i konsekwentna. Okrutna, kiedy akurat trzeba kogoś zabić i niezwykle opiekuńcza, kiedy ważą się losy jej dzieci. Wystylizowana na istną królową, dumnie i niespiesznie przechadza się po swoim domu, od czasu do czasu zmieniając tylko postać i ukazując się nam jako… ptak. Najważniejsza okazuje się jednak inna jej umiejętność – oto pani Peregrine posiada władzę nad czasem. No, może nie władzę absolutną, ale potrafi go przynajmniej zapętlać. I to dzięki niej w jej osobliwym domu codziennie rozgrywa się 3 września 1943 roku.

Dlaczego akurat ten dzień? Bo to wtedy dom został zniszczony w wyniku nalotu hitlerowskiego. Chcąc ocalić dzieci przed niechybną śmiercią, pani Peregrine z iście zegarmistrzowską precyzją codziennie na nowo nam więc ten czas odmierza. Problem jest tylko jeden – ocalone przed śmiercią dzieci nie wiedzą nic o dorastaniu. Codziennie mają dokładnie tyle samo lat i zero szans na to, by się normalnie zestarzeć.

Osobliwy dom Pani Peregrine

Osobliwy dom Pani Peregrine

FAJTŁAPA JAKE ORAZ KUPA KOŚCI

Oczywiście, frajda byłaby żadna, gdyby nie zderzyć z tym magicznym światem również świata realistycznego. I od niego właściwie zaczyna się tutejsza opowieść. Główny bohater, Jake, jest całkowicie niewyjątkowy. Ot, typowy nastolatek – nudny, blady, średnio charyzmatyczny i jeszcze mało lubiany. Bez przyjaciół, bez dziewczyny. Słowem: przezroczysty. Genialnie w tej roli spisuje się Asa Butterfield, zaś jako jedyny zrozumieniem darzy go jego własny dziadek. Pieszczotliwie nazywający go Tygryskiem starszy pan od zawsze opowiadał mu o magicznej wyspie i domu dziecka, w którym za młodu mieszkał, i zasiewał w nim miłość do odkrywania nowych lądów i dalekich wypraw. Zarówno jednak rówieśnicy, jak i rodzice chłopca, skutecznie gasili w nim ciekawość i cały ten podróżniczy entuzjazm. Ot, starzec bredził, a opowiadane przez niego historie można było między bajki włożyć.

Wszystko zmieniło się w momencie, kiedy dziadek umiera w dość niewyjaśnionych okolicznościach. Do tego znaleziony zostaje… już bez oczu. Wtedy Jake postanawia spełnić jego ostatnią prośbę i opuścić średnio lubianą przez siebie Florydę. A ponieważ jego psychoterapeutka uznaje to za świetny sposób na pogodzenie się ze stratą, Jake wraz z ojcem trafia na maleńką wyspę u wybrzeża Wielkiej Brytanii, gdzie znajdować miał się słynny, osobliwy dom.

Aby nie zdradzać Wam jednak za wiele z fabuły powiem tylko, że Jake szybko trafia na jego nietypowych mieszkańców, choć jeszcze sporo czasu upłynie, zanim stanie się mniej ciapowaty. Niestety, w końcu będzie musiał – gdy już dowie się o śmiertelnym niebezpieczeństwie, jakie nawiedzi wkrótce zamieszkiwany niegdyś przez jego dziadka dom. Jak jednak typowy, wyalienowany nastolatek, poczuje się wśród osobliwych przyjaciół swobodnie, znajdując wśród nich zrozumienie, jakiego próżno szukać mu było w domu. Tylko raczej nie spodziewał się, że przyjdzie mu też stoczyć pojedynek na śmierć i życie, powołując do życia… kupę rozlatujących się kości.

Osobliwy dom Pani Peregrine

Osobliwy dom Pani Peregrine

ZIEW, ZIEW I JESZCZE RAZ ZIEW

Ale! Dość ze spoilerów. Powiecie, że całość brzmi fajnie? Przykro mi to powiedzieć, ale całość to jedna, wielka nuda. Tim Burton wrzucił tu niby wszystko, co dla niego charakterystyczne: tę magię, grozę, groteskę, a nawet nieco poczucia humoru, ale zamiast kolejnej wizualnej i fabularnej bomby, wyszedł mu raczej niewypał.

Przede wszystkim fatalnie przedstawia się kwestia nawiązywania między bohaterami relacji – niby wszyscy ciekawi, a jednak ich los ani nas ziębi, ani grzeje. Eva Green wyglądała cudnie, ale za bardzo to się nie popisała – bo zwyczajnie nie miała czym. Nawet Samuel L. Jackson w roli największego wroga, Barrona, wypada tu jakoś komicznie i blado. Plus za zgraję fajnie dobranych dzieciaków, minus za to, co się z nimi działo – większość pokazana została bowiem tak bardzo po łebkach, że nie sposób spamiętać choćby ich imiona.

Także propozycja nawiązania romansu między Jake’iem a leciutką Emmy nieco tu raziła – widać, że między młodymi jest chemia, ale w toku akcji bliżej im do zagubionych dzieciaków niźli wiarygodnych kochanków. Fajnie wypadły za to postaci drugoplanowe, jak choćby Judi Dench w roli panny Avocet czy Terence Stamp jako Abraham „Abe” Portman, czyli dziadek chłopca. Jedno i drugie mignęło nam na ekranie jedynie przez chwilę, a jednak było jakieś – wyraziste, wiarygodne i godne zapamiętania. I na pewno tańsze w angażu od wspomnianego wcześniej i chyba znużonego swoją rolą Samuela L. Jacksona.

Osobliwy dom Pani Peregrine

Osobliwy dom Pani Peregrine

A MOŻE BY TAK… NA WAKACJE?

Podobne jak bohaterowie, tak i cały film okazał się mocno nierówny – pierwsza połowa ciągnęła się w takim tempie, że można było zjeść i przetrawić kilka pudełek popcornu. Druga z kolei dostała takiego przyspieszenia, że mogło się od niego zakręcić nam w głowach. Niestety, nawet finałowa scena walki wyszła kompletnie… jałowa. Zabrakło fajerwerków, zabrakło całej tej magii, całego tego typowego dla Tima Burtona widowiska. Może gdyby kto inny wyreżyserował ten film, pretensje byłyby mniejsze. Natomiast kiedy człowiek spodziewa się wizyty w najlepszej na świecie cukierni, robi mu się trochę smutno, kiedy serwują mu zwykły, zrobiony z torebki tort.

Owszem, scenografia i kostiumy pomyślane zostały wspaniale, ale gdzie była w tym filmie muzyka? I w końcu – do kogo adresowany miałby być w ogóle ten film? Dla starszego widza bardziej to kino familijne, niż pierwszorzędne fantasy, do tego naiwne, przewidywalne, poświęcone mało atrakcyjnemu tematowi inicjacji i dorastania. Dla młodszego z kolei – pokaz nazbyt okrutny, gdzie kłótnia o misia zostaje sfinalizowana przerwaniem go na pół, makabrycznie wyglądające Pustaki żądne są krwi, a kierowana przez Barrona ekipa wyżera dzieciom oczy.

Wszystko to sprawia, że „Osobliwy dom Pani Peregrine” ogląda się trochę na siłę – usiedzieć w fotelu się nie chce, a i wyjść przed końcem nie wypada. Brakuje tu tego, co przecież najważniejsze – napięcia, adrenaliny, emocji. Brakuje też jednego choćby bohatera, który zdołałby skraść tu całe show i sprawić, że na nim skupiłaby się uwaga. Pewnie, że bardziej obeznani z kinem widzowie mogą doszukiwać się nawiązań do innych filmów, a żądni baśniowych scenerii zachwycać innością świata przedstawionego. Żaden jednak fan Tima Burtona nie powie chyba jednak, że ten film jest naprawdę dobry. I ciężko wyczuć, czy reżyser nic ciekawego nie ma nam już do pokazania, czy może wystarczyłby mu solidniejszy urlop.

A dla niewtajemniczonych – zwiastuny:

Subscribe
Powiadom o
guest
12 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Iwona Przybyłek

Ech ten Tim… a tak dobrze się zapowiadało… chyba zamiast „Osobliwego domu…” po raz n-ty obejrzę „Gnijącą Pannę Młodą” :)

Monika Grabowska

O nie, najgorszy typ filmów to właśnie takie, którym po prostu brakuje emocji. A miałam dylemat na co się wybrać w ten weekend – teraz mam problem rozwiązany, dzięki! :)

Ala

A mnie film się bardzo podobał! Aczkolwiek, wiadomo, książka była dużo lepsza.