Człowieka spotykają w życiu różne nieszczęścia. Jedni codziennie wstają z łóżka lewą nogą, inni nadeptują nią na porozrzucane przez dzieci klocki, jeszcze inni muszą płacić duże i smutne podatki, a jeszcze inni po prostu urodzili się w Polsce. Co prawda nie jest to kraj o klimacie arktycznym, a temperatury nie sięgają tu minus 50 stopni Celsjusza (pozdrawiamy mieszkańców Jakucka), ale wystarczy lekkie ochłodzenie, takie w okolicach 5 stopni, aby hipsterom zaczęły marznąć kostki. A co dopiero, kiedy przychodzi prawdziwy mróz i zaczyna wiać grozą, niczym przy pojawieniu się Buki w „Muminkach”.
Teraz na przykład Facebooka zalewają mi zdjęcia termometrów ze złowieszczo wyglądającymi temperaturami. Ba, sama ostatni tydzień spędziłam na Podlasiu, gdzie w dzień było minus 15, w nocy zaś – minus 25 stopni Celsjusza. Ale wtedy myślę sobie, że moi rodzice dokładnie w taki dzień brali ślub i pozytyw całej sytuacji był taki, że niepotrzebna im była żadna chłodnia, mroźnia ani lodówka – ot, wszystkie te szynki, boczki i prosiaki można było ładować bezpośrednio w śnieg.
Natomiast rozumiem, że nie wszyscy zimę akceptują i w dwunastu warstwach ubrania niekoniecznie czuć się muszą wygodnie. Ba, mogą czuć się jak Joey z „Przyjaciół” albo ktoś, kto źle obliczył ciężar swojego bagażu, a wybrał się w pierwszy lot Ryanairem (któż z nas nie wkładał na siebie ze trzech bluz, niech pierwszy rzuci kamieniem!). I dlatego mam dla Was pewien mały przewodnik. Podpowie Wam, jak rozgrzać się zimą i to niekoniecznie w typowy i konwencjonalny sposób. A zatem, przed Wami garść propozycji.
1. Włącz na maksa farelkę, a później jedź na stok
Tu pozdrawiam swoją koleżankę Ewę, która pewien piękny, zimowy weekend postanowiła spędzić za miastem. Znacie to pewnie – narty, stoki, grzane piwo i kwaśnice, zagryzane oscypkiem. Pech jednak chciał, że Ewa zapomniała, że w swoim uroczym, jednopokojowym mieszkaniu w oddalonym o milion kilometrów mieście, zostawiła włączoną farelkę. Powiedzieć, że zrobiło jej się gorąco, gdy tylko sobie o tym przypomniała, to jak nie powiedzieć nic. Biedaczka przez trzy pełne dni zastanawiała się, czy tylko farelka jej się zepsuje, czy może spali przy tym cały blok.
2. Otwórz kurierowi w rogach renifera na głowie
Oczywiście wtedy, kiedy jest już dawno po świętach. Sama mam takie w formie opaski i czasem sięgam po nie, kiedy nie mogę znaleźć gumki do włosów, a akurat chcę zrobić sobie makijaż. No i tutaj pozdrawiam samą siebie, bo pewnego dnia do drzwi zadzwonił kurier, a ja otworzyłam mu w pełnym udekorowaniu, ma się rozumieć – kompletnie tego nieświadoma. Nie zrozumiałam też, kiedy powiedział, że zjawiskowo wyglądam, i zatrzepotałam tylko z wdzięczności rzęsami. Dopiero po zamknięciu za nim drzwi i spojrzeniu w lustro dotarło do mnie, co zaszło. No więc wyglądałam jak bardzo mało atrakcyjne zjawisko. Na przykład atmosferyczne. Na przykład takie jak smog.
3. Zrób zakupy na Zalando i sprawdź stan swojego konta
Nie wiem, jak na Was działa opcja darmowej dostawy i darmowego zwrotu, ale sama jak robiłam w ten sposób zakupy pierwszy raz, to wyhamowałam dopiero na etapie wydanego tysiąca. A kiedy przyszło mi spojrzeć na podsumowanie w koszyku, to poczułam, jak nagle robi mi się niebezpiecznie ciepło. Nie, nie było to podniecenie, szał zakupów ani ekscytacja. To był lęk przed tym, jak do najbliższej wypłaty będę teraz żyć. I choć wciąż można było zrezygnować z połowy zakupów, to w chwilach takich, jak ta, zachowuję się niczym król Julian i krzyczę: a teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu!
4. Zrób zakupy na Zalando i pokaż stan konta swojemu facetowi
Albo zostaw go samego, kiedy przyjdzie kurier. Gwarantuję, że trzy razy zastanowisz się, zanim wrócisz do domu. Uczucie podobne do tego, kiedy mama wracała z wywiadówki. Stoisz w oknie i próbujesz dostrzec, co zdradzać może jej krok – jak idzie za wolno, to źle, bo znaczy, że zmartwiona i ma o czym myśleć. Jak idzie za szybko, to też źle, bo znaczy, że jest wściekła i tylko czeka, żeby się na Ciebie wydrzeć. Słowem – nie ma dobrego wyjścia z takiej sytuacji. I nawet jeśli myślałaś, że podobny strach ominie Cię w dorosłym życiu, to był to ewidentny błąd.
5. Obejrzyj wszystkie filmy z Ryanem Goslingiem
Albo zobacz tylko „Kocha, lubi, szanuje”, za to trzy razy pod rząd. Ewentualnie możesz zapętlić sobie jedną, konkretną scenę – tak, dokładnie, tę bez koszulki. Wypieki na twarzy gwarantowane. Chociaż mnie osobiście bardziej bierze „Drive”. Boże, jak Gosling mało w nim mówi! A jeśli macie zadatki na psychofanki, to możecie sięgnąć nawet po książkę „100 powodów, by kochać Ryana Goslinga”. To jedna z najgorszych rzeczy, jakie w życiu przeczytałam (razem z „Klubem Julietty” Sashy Grey idą łeb w łeb!), ale można dowiedzieć się z niej wielu ciekawych rzeczy. Jak na przykład takich, że Ryan ma „małe, słodziutkie uszka” (choć domyślam się, że innymi wątkami anatomicznymi byłybyście nieco bardziej zainteresowane).
6. Zrób sobie grzanego wina do pracy, po czym daj łyka szefowi
Ja wiem, że można polecieć standardem. Gorąca kawa, herbata, albo napój z imbiru. Ale są takie dni (oraz takie temperatury), kiedy wszystko, co bez procentów, przestaje Ci po prostu wystarczać. I wtedy myślisz sobie, że tym razem potrzebne jest wino. To nic, że właśnie idziesz do pracy – przecież o zawartości Twojego kubka termicznego nikt, ale to nikt się nie dowie (gorzej, jeśli wtrąbisz od razu litrowy termos). I wtedy jak spod ziemi wyrasta nagle on (na przystanku, w tramwaju lub w windzie): Twój szef. I powie: „ooo”, wyciągając po kubek rękę jak po swój. Pytanie: dać? Nie dać? Wyjść na chama czy na pijaka? Ryzykować zwolnieniem czy tylko obciachem? Na te pytania nie ma dobrych odpowiedzi.
7. Rozruszaj trochę kości. Przy odsłoniętych roletach
Nie mówię, że to od razu musi być hit na miarę „Choco Choco Chocolate”, choć przyznaję, że to byłoby coś. Ale możesz zatańczyć też do dowolnego innego, byle szybkiego kawałka. A później spojrzeć w okno i zorientować się, że nie tylko nie zasłoniłaś żaluzji czy zasłon, ale i nie zrobił tego Twój sąsiad. A jeśli mieszkasz na parterze, to może kibicować Ci będą nawet przechodnie. Gwarantuję, że to, jak rozgrzał Cię taniec, to istny pikuś przy tym, jak rozgrzeje Cię wstyd.
Żeby nie było – wszystkie sposoby były wcześniej testowane. Na ludziach, nie na zwierzętach. Wszystkie powodują, że nagle robi nam się ciepło i ostatnim problemem, jakim zaprzątalibyśmy sobie głowy, będzie choćby i najbardziej dotkliwy ziąb. ;)
To ostatnie to dla mnie pikuś, mam okna na półtorej ściany, praktycznie nie do zasłonienia, na drugim piętrze wychodzącym na szeroką i ruchliwą szosę w centrum :D Prawdopodobnie widać mnie nawet na chodniku, nie tylko u sąsiadów. Szkoda że przeważnie przypominam sobie o tym gdy wchodzę do pokoju w negliżu :D
Dla mnie najlepszym sposobem na rozgrzanie jest jednak zawsze obudzenie się 20 min przed zajęciami i sprint na uczelnię…
pozdrawiam jako człowiek, który mieszkał blisko liceum i przez 3 lata, jak miał na 8 rano, to wstawał tak 7:50… :D (nie, to nie było AŻ TAK blisko :D)
Najlepsze na rozgrzanie jakie sprawdziłam,to włożenie ciasta do piekarnika i „15 minut drzemki”… matko, jak się gorąco robi… i oczywiście, wizyta u dentysty… wczoraj zaliczyłam gorąc :D śliniąc się jak pies wyszłam z gabinetu, a tam ON… jeżu jak gorąco :D
Pozdrawiam :)
ooo, drzemka, kiedy coś się gotuje/smaży/piecze – jak bardzo to znam! dlatego wolę się nie zbliżać do kuchni :D zdecydowanie za blisko mam z niej do łóżka ;)
Kiedy miałam z 10 lat, pojechałam na zakupy z rodzicami do innego miasta (ok. 50 km od domu). Jak bardzo zrobiło nam się ciepło w drodze powrotnej, kiedy przypomniałam sobie, że zostawiłam otwarte okno dachowe, a od godziny lał deszcz i na dworze było z 5 stopni…
po powrocie poruszałaś się po domu pontonem? :D