#MyFirst7Jobs. Od miłości do Kmicica po kanapki w więzieniu

Zarobić pieniądze jest bardzo łatwo. Na samym rozwożeniu kwiatów mogę zarobić kokosy. Co dopiero na rozwożeniu kokosów.

Agnieszka Osiecka

Pewnie słyszeliście już o tym słynnym tagu. I chociaż największy szał na niego dawno już minął, to mimo wszystko postanowiłam dołożyć też własną cegiełkę. Może dzięki temu ktoś z Was zobaczy, że nie tylko on ma w życiu pod górkę. ;) A tak całkiem poważnie – grunt to pamiętać, gdzie czeka na nas wymarzona meta. I dzielnie odhaczać przystanki na drodze. Choćby płacili na nich same psie pieniądze.

A przed Wami – moich siedem prac:

1. Miłość za pieniądze

Tak, tak, na pierwszym roku studiów polonistycznych dorabiałam sobie, namiętnie… czytając przygody Kmicica. Ponieważ pomagałam dzieciakom przygotowywać się do matury (a także pisać wypracowania), klasykę musiałam mieć w małym paluszku. O ile dobrze pamiętam, „Potop” przeczytałam w życiu jakieś siedem razy. Wtedy po raz pierwszy i ostatni zakochałam się w bohaterze literackim i jedyne, czego chciałam, to zostać choć na chwilę Oleńką. I choć dzisiaj Sienkiewicza nie zabieram raczej do łóżka, to do Kmicica mam jednak słabość – co to był za facet! A nie jakieś tam „Zmierzchy” i bladzi chłopcy, którzy w słońcu skrzą się brokatem.

Niestety, mam tę brzydką cechę, że jak coś robię, to na 100 procent – więc ja się autentycznie do tych matur przygotowywałam, podpowiadałam tym dzieciakom, co i jak napisać, jak dobrać bibliografię. Bywały dni, że w czytelni spędzałam więcej czasu niż we własnym domu. Ale wyboru za bardzo nie było, jak się miało 50 zł tygodniówki i czasem z rozpędu przepiło pieniądze nawet na miesięczny bilet. Poza tym, kochałam tę literaturę – czemu więc na jej czytaniu miałabym nie zarobić?

2. Zadyma 24/7

Na drugim roku studiów uznałam, że czas na pracę fizyczną. Godziny spędzone w bibliotekach może i były fajne, ale od braku ruchu dupa tylko rosła, a i kontakty międzyludzkie ograniczyłam do wymieniania się z panią bibliotekarką kolejnymi rewersami. I tak wybór padł na Pizzę Hut. Pracę dostałam z miejsca, napiwki wystarczały za drugą pensję, a dobra szefowa pozwalała w nocy wracać taksówką do domu. I wiecie, co? Kochałam tę robotę! I gdyby nie trzydziestka na karku, znowu bym do niej wróciła. Ba, wróciłam, gdy rzuciłam pracę w całkiem przyzwoitej redakcji – ale o tym zaraz.

W każdym razie, AmRest do dziś jawi mi się jako cudowne miejsce studenckiej pracy. Kasa średnia, jak wszędzie, ale za to: umowa o pracę, elastyczny grafik, świetna ekipa, pracownicze posiłki za (przynajmniej wtedy) 2 zł. Naprawdę, uwielbiałam w niej wszystko! A że jako styl pracy preferuję chaos, to miałam wówczas wdzięczną ksywę… Zadyma. Do tego uchodziłam za przodownika pracy, bo bywały tygodnie, że w knajpie bywałam codziennie. Z własnej, nieprzymuszonej woli!

3. Astronom jak z koziej dupy trąba

Kończąc studia na pierwszym kierunku, załapałam się na staż w Akademii Money.pl – to było jedno z nielicznych miejsc, gdzie stażystom płacono, a i sama redakcja uchodziła za najlepszą w mieście. Dostawałam chyba 500 zł miesięcznie i gdy minęły wakacje, zaproponowano mi, żebym została na stałe. Dla świeżo upieczonej studentki to było jak spełnienie marzeń: portal finansowy nr 1 w kraju (przynajmniej z nazwy), fajni ludzie, redakcja na 9. piętrze nowiutkiego biurowca i widok, zapierający dech. Akurat otwierano wtedy dział naukowo-technologiczny, którego zostałam… redaktor prowadzącą. Pomyślicie: jak to, polonistka? Ano, tak to. Wszystko się da. Dziennikarz nie musi mieć wiedzy na każdy temat – wystarczy, żeby odpowiednio szybko umiał ją zdobyć i w przystępny sposób przekazać.

Oczywiście, nie wszyscy byli tego zdania i zdarzyło mi się usłyszeć od pewnego pana profesora, że astronom ze mnie jak z koziej dupy trąba, a on o planetoidach nie będzie rozmawiał z człowiekiem, który nie uzyskał choćby magistra na tym konkretnym kierunku. I nie rozumiał, że dziś piszę o astronomii, jutro o szminkach, pojutrze o najlepszych miejscówkach na off-road, a popojutrze robię wywiad z Joanną Szczepkowską (bo portale lifestylowe także wówczas wspierałam). Ale tacy jak on zdarzali się na szczęście rzadko, a ja dziennikarskie doświadczenie zbierałam tam przez lata bodajże dwa.

4. Lot na miotle, w porę udaremniony

Przyszedł jednak moment, że z redakcji trzeba było odejść. A że zrobiłam to nagle, bardziej niż pieniędzmi przejmując się własnym honorem, zostałam jakby na lodzie. Do tego ostatnie grosze wydałam na podróż na Majorkę (bo najwygodniej się odbija od dna!), więc musiałam mieć pracę od już. I tak wróciłam do Pizzy Hut. Pracowałam w samym sercu wrocławskiego Rynku, zarabiałam więcej, niż jako szanowana pani redaktor, i choć trzaskałam kilometry, biegając w tę i z powrotem z ciężkimi patelniami czy z tacą, to znów byłam naprawdę szczęśliwa. Ale że moja najlepsza przyjaciółka od kilku lat pracowała jako sprzątaczka w Oslo, postanowiłam raz jeszcze wszystko rzucić i zarezerwować bilet na lot.

Pech chciał, że kilka dni przed wylotem posypałam się mocno zdrowotnie. I wtedy naprawdę zrobił się kłopot – rzuciłam pracę, wyprowadziłam się z Wrocławia, zwiozłam rzeczy do rodziców i… z braku perspektyw na dobre tam zostałam. Mój samolot poleciał beze mnie, a ja wkrótce odbębniłam mały epizod w szpitalu. Do Oslo jednak i wcześniej, i później jeszcze latałam – ale na tydzień, najwyżej półtora. I podziwiałam moje dziewczyny, że tak świetnie dają sobie tam radę. Wiecie, Oslo to pod względem finansowym raj. Ale kiedy tak od rana do nocy człowiek pracuje jako sprzątaczka, to nawet, kiedy położy się wreszcie do łóżka, to z bólu nie ma jak spać. Choć do dziś troszkę żałuję, że jednak się nie udało – budzić się i patrzeć na Oslo, to było warte wszystkiego. Nawet każdych zakwasów.

5. Od perfekcyjnej pani domu do recenzenta płyt

Siedzenie u rodziców, mimo ciepłej kołdry i wiecznie pełnej lodówki, miało też swoje słabe strony – na przykład kompletny brak samodzielności oraz jakiejkolwiek płynności finansowej. Z domu jednak ruszyć się wtedy nie mogłam, o przeprowadzkach czy pracach na etat też nie było mowy. Dlatego stwierdziłam, że znajdę coś zdalnie. No i znalazłam – tak zostałam copywriterem, trzaskającym teksty na zlecenie i piszącym absolutnie wszystko. Jednego dnia pisałam o usługach biura detektywistycznego, drugiego o najlepszych zabiegach pielęgnujących na jesień, a trzeciego o tym, jak najlepiej złożyć prześcieradło z gumką. Do tego we wszystkim byłam specjalistą – od porodów, przez kosiarki, aż po recenzje gier czy płyt.

Praca była łatwa, ale zarobki – żadne. Zdarzało się, że zarabiałam… złotówkę za tysiąc znaków. Czyli za jakieś pół strony dobrze napisanego, zredagowanego już tekstu. Maksymalnie byłam w stanie pisać 50 tys. znaków dziennie, co – jak nietrudno policzyć – dawało mi dniówkę rzędu 50 zł. Do tego… brutto. Wierzcie mi, że nie było wówczas różowo. Na szczęście szybko oddelegowano mnie do droższych, bardziej wymagających zleceń. I choć dzisiaj nikomu bym tej pracy nie polecała, to dla kogoś uziemionego w dziurze zabitej dechami była to jedyna dostępna opcja.

6. Własna firma i kanapki prosto do więzienia

Kiedy w końcu wyszłam na prostą – zdrowotnie i finansowo – wróciłam do Wrocławia, w którym wcześniej studiowałam. Znajoma wciągnęła mnie wówczas do projektu, w którym kasa była naprawdę duża, a zlecenia sypały się hurtowo. I tak stałam się specjalistką od… Dolnego Śląska i jego historii. Pracowałam przy tworzeniu wielkiego internetowego projektu, który ostatecznie nie wypalił (a nawet skończył się skandalem), ale co zarobiłam, to moje. Wtedy też pojawiła się myśl, żeby założyć własną firmę. Ponieważ przez kilka miesięcy byłam na bezrobociu, mogłam starać się o dofinansowanie. Dzięki temu zgarnęłam ponad 17 tys. zł i mogłam kupić sensowny sprzęt – nowy komputer, drukarkę, skaner, dyktafon – czyli wszystko to, co potrzebne w pracy copywritera i dziennikarza, którym zaraz potem znowu zostałam. Tylko mama panikowała, że kto to widział, firmę zakładać – zaraz przyjdzie skarbówka i zamknie mnie do więzienia, a ona mi nie będzie wysyłać choćby i kanapek.

Prawda jest jednak taka, że działalność szczęśliwie prowadzę do dzisiaj, a chwilę po jej otwarciu okazało się, że z zupełnie nowym projektem rusza grupa, której sztandarowym projektem jest Radio ESKA. I tam udało mi się zdobyć stanowisko… redaktor prowadzącej na Wrocław. Co prawda znów musiałam wrócić na etat i pracować nie wtedy, kiedy chcę, a kiedy ktoś mi każe, ale wybór i tak okazał się strzałem w dziesiątkę – robota przyjemna, szefowie najlepsi, pensja – jak na dziennikarską – także do zniesienia, a co najważniejsze – regularna! I choć dziennikarstwo wciąż uważam za cholernie niewdzięczny zawód, to jednak są miejsca, w których uprawia się go całkiem przyjemnie.

7. La Siekiera

Czyli chyba najbardziej obciachowy moment tej historii. Jeszcze siedząc na bezrobociu u rodziców w domu, postanowiłam założyć bloga. Wiedziałam, o czym chcę pisać, przeczytałam książki Tomka Tomczyka, wybrałam nawet gotowy szablon. Problemem była jednak… nazwa. Trzy miesiące biłam się z myślami, a jedną z głupszych była ta, by nazwać się La Siekiera. Nie pytajcie, skąd mi to strzeliło do głowy – chyba nawet lepiej, że nie pamiętam. Natomiast pomyślałam też wtedy, że fajnie byłoby znaleźć na bloga jakąś ciekawą formułę – coś, co skutecznie go na tle innych wyróżni. I tak wpadłam na pomysł, by każdy wpis inicjować cytatem z książki lub filmu i ilustrować go jakimś znanym, kinowym kadrem. Wiecie, takie obrazy i słowa, kompletnie wyrwane z kontekstu. I dające początek czemuś, co dopiero złoży się na całkiem nową całość.

I tak zostały Wyrwane. I chociaż formuła sprawdzała się wspaniale i byłam jej wierna blisko rok (a pisałam wówczas bardzo często, przez pierwsze miesiące nawet codziennie), to z czasem doszłam do wniosku, że mocno mnie ogranicza. Dlatego w końcu od niej odeszłam, przez co zmienił się też sam blog. Nigdy nie ukrywałam też, że jednym z moich marzeń jest zarabianie na nim – bo ile można być biednym? I – tfu, tfu – chyba się wreszcie udało. Co prawda etatu nadal nie rzuciłam, a na blogu nie zarabiam kokosów, ale przynajmniej stać mnie, żeby je sobie kupić. Bo jeszcze dwa lata temu, gdy nadchodził grudzień, zadawałam sobie pytanie: to na co stać nas tej zimy? Kupujemy kurtkę czy buty?


Dlatego jeśli siedzicie teraz w swoich zakichanych pracach, których wcale nie lubicie – uszy do góry! Traktujcie je jako konieczny etap przejściowy. Grunt, to się w nich nie zasiedzieć. Bo, jak mawiał Stefan Kisielewski: „To, że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać”. Dlatego nie wijcie gniazdek w miejscach, w których od startu jest Wam źle. A może jest dokładnie odwrotnie? Może już macie pracę swoich marzeń? Chętnie poznam też Waszych 7 pierwszych prac, koniecznie dajcie znać w komentarzach!


fot. Jordan Whitfield/unsplash.com
Subscribe
Powiadom o
guest
32 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Ada | Rzeczovnik

Ja się ciągle biję z myslami, czy pisać taki tekst, bo w sumie moje pierwsze 7 prac to nie były jakieś fascynujące historie. Z drugiej strony zdarzyło mi się być aniołkiem i dzieckiem wojny, więc może warto :)

Hipis

Piątka, Kmicic do dzisiaj jest moim ulubionym bohaterem książkowym, a sam Potop przeczytałam trzy razy :D
Mam straszną nadzieję że uda mi się załapać na udzielanie dzieciakom korków z różnych przedmiotów. Dla mnie to byłaby praca marzeń, od czterech miesięcy pracuję fizycznie i chciałabym przerzucić się na coś, od czego mój mózg nie wariuje z nudów…
Nawet fajnie pracowałoby się jako „znawca od wszystkiego”. Potem człowiek może prowadzić towarzyskie rozmowy na dosłownie wszystkie tematy :D

Aneta Wójcik

Idealny moment wybrałaś na taki post! :-)
Przed chwilą rozmawiałam z mamą na temat mojego kolorowego CV i tego jakich kolorów jeszcze w nim brakuje, żeby zostać człowiekiem renesansu :D
I już mi lepiej :-)