To był najgorszy styczeń w moim życiu. A później przyszedł luty

Kojarzycie ten wycinek z prasy, który kiedyś krążył po internecie: „W marcu nadzieja. Bo w lutym wszystko jest trudne jak w ruskiej bajce”? Nie mam pojęcia, skąd to było, ani czego dotyczył tekst. Było tam tylko nazwisko Urszuli Engelmayer i gdybym miała okazję, szczerze bym jej pogratulowała. Nie tylko viralowego sukcesu, ale także trafności spostrzeżenia. No, ewentualnie dodałabym do tego jeszcze styczeń, bo to, jak w tym roku wyglądał u mnie styczeń i luty, to jest po po prostu skrajna beznadzieja.

1 stycznia wszystko było jeszcze pięknie. Opublikowałam Wam tekst „Od zera do milionera” (dostępny pod tym linkiem), w którym robiłam swoje podsumowanie 2018 roku. Pisałam szczerze o tym, co mi wyszło, a co nie i zawarłam tam bardzo szczere życzenie:

2018, byłeś dla mnie dobry

2019, nie spierdol tego

Dziś mamy marzec i powiem tak: jeśli styczeń i luty były reprezentatywne dla reszty roku, to 2019 musi być niezłym chujem.


PLAN BYŁ PROSTY: ODPOCZĄĆ

Plan na ten rok (a przynajmniej na jego początek) był dość klarowny. Po pierwsze, odpocząć, bo ostatni kwartał ubiegłego roku dał mi mocno popalić. Okres przedświąteczny jest najbardziej intensywnym okresem w całym roku: wtedy mam najwięcej zleceń, wtedy też wszyscy myślimy o porządkach, zakupach, prezentach. To był piękny i dobry czas, ale byłam tak wyczerpana, jak po organizacji ślubu i wesela. Żeby nie było: kocham swoją pracę i wiem, że to ode mnie zależy, ile na siebie biorę. Niestety, mam tę brzydką przypadłość, że zawsze biorę za dużo.

Po drugie, po leniwym styczniu – pełnym odsypiania i regenerowania sił – miałam dokończyć książkę, którą już wieki temu Wam tu obiecałam. Żeby ją jednak dokończyć, musiałabym… ją zacząć. Bo choć formuła ma zostać taka sama, jak pierwotnie planowałam, to jednak uznałam, że nie chcę reanimować trupa. Miałam napisanych kilka rozdziałów i zero ochoty na choćby przeczytanie ich, a co dopiero mówić o redakcji czy kontynuacji. Niestety, to moja kolejna wada: jak mam wracać do starych tekstów, to już wolę napisać nowe. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ale wiem, że jest to bardzo czasochłonne.


CO POSZŁO NIE TAK?

Problemy zaczęły się już w pierwszym tygodniu stycznia. Stasiek złapał jakiegoś wirusa i przez tydzień miał koszmarną biegunkę. Wybaczcie ci, którzy się teraz krzywicie, ale prawdziwe życie tak jednak wygląda. Krew menstruacyjna nie ma w nim koloru szlachetnego błękitu, a ludziom przytrafiają się mało romantyczne i estetyczne choroby. Oczywiście, dziecko wymęczone, marudzące i nieodkładalne, co akurat rozumiem w pełni, bo póki co, cały jego świat, całe poczucie bezpieczeństwa, centrum zabaw i leżanka przy okazji, to jego własna mama. Nosiłam więc i tuliłam, zapominając o odpoczynku i planach.

Kiedy Staś wyzdrowiał, wyszliśmy ze znajomymi na miasto. Ale nie, że cytrynówka z akademika i kebab z budki na rogu, ale elegancka, prawie luksusowa restauracja, a w niej ravioli z kaczki, zapijane whisky sour. Skromnie, dwa drinki, bo w domu przecież dziecko. Co prawda z dziadkami, ale mimo wszystko. Nie wiem, co mi się tam wtedy stało, ale kolejny tydzień miałam już wyjęty. Nie pamiętam, kiedy czułam się równie źle i nie wiem, czy to kwestia zatrucia czy jakiegoś paskudnego wirusa, ale było mi tak skrajnie niedobrze, że nie dawałam rady nawet oglądać seriali. Po prostu leżałam i gapiłam się w ścianę. W końcu poszłam zrobić sobie wszystkie możliwe badania i okazało się, że mam anemię jak stąd do Abu Dhabi. Żeby nie było – to nie pierwszy raz i wcale nie jestem zdziwiona. Ale radość: 0/10.


ZABÓJSTWO ADAMOWICZA I OGROMNY ŻAL

Kiedy Staś wyzdrowiał, na łopatki rozłożyła mnie historia z WOŚP. Nie znałam prezydenta Adamowicza, nie znam osobiście Owsiaka, nie jestem jakoś specjalnie związana z Gdańskiem, a jednak z bólu aż kuliłam się w sobie. Zupełnie nie wiem, dlaczego dotknęło mnie to tak mocno i nie chciałabym tego rozgrzebywać na nowo, ale czułam się, jakbym przeżywała ogromną żałobę. Z przejmującym smutkiem, żalem, poczuciem niesprawiedliwości. Napisałam zresztą o tym dwa teksty. Pierwszy o tym, że wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za przemoc i drugi o tym, że mam nadzieję, że wszyscy będziemy o tym pamiętać. Nie wiem, czy jako społeczeństwo wyciągnęliśmy z tego jakąś lekcję, ale ja przez ponad tydzień byłam zupełnie nieobecna.

Czy to wszystko? A gdzie tam. Zaraz potem przyszedł całkiem normalny dzień z kolejną niespodzianką. Siedziałam przy biurku i pisałam jakiś tekst, a kiedy wstałam – krzyknęłam. Kolano bolało tak, że nie byłam w stanie wyprostować nogi. Nie byłam też w stanie oprzeć całej stopy na podłodze, a do toalety Paweł niósł mnie na rękach. Nie, nie upadłam, nie byłam na żadnych nartach, nie uprawiałam żadnego sportu, nie licząc maratonu na trasie: kanapa-lodówka. Nie wydarzyło się nic, co tłumaczyłoby tak potworny ból. Natomiast efekt był taki, że nie byłam w stanie się samodzielnie poruszać, a co dopiero mówić o zajmowaniu się dzieckiem. Wizyta u ortopedy, diagnoza: torbiel. Dużo za duża, ale na szczęście niegroźna. Skąd? Cytując lekarza: jeden Allah wie.

I ja wtedy, taka zupełnie nieświadoma, rzuciłam do niego, że ja już nie wiem, co jeszcze mogłoby pójść nie tak. Że już jestem taka wymęczona, tak zupełnie bez sił, energii, cierpliwości, tak bez zupełnie wszystkiego, że nie wiem, co jeszcze mogłoby się stać. No i wtedy zachorował Staś.


GRYPA, ACH, TO TY

Ale nie, że katarek, przeziębienie, po sprawie. W nocy temperatura rzędu 40 stopni i ryk na widok każdego syropu, aerozolu czy czopka. Lekarz, wymaz z nosa, diagnoza: no grypa. Nie żadne tam przeziębienie, tylko podła grypa. Ja nigdy nie przechodziłam, więc nie miałam pojęcia, co i jak wtedy człowieka boli. Natomiast Staś kaszlał tak, że aż miał odruch wymiotny. Dławił się i łzawił, a mnie serce pękało na miliony kawałków. Kolejny tydzień praktycznie nie spałam, bo głaskałam, tuliłam, sprawdzałam, czy temperatura nie wraca i czy spokojnie oddycha. Naprawdę, człowiek nie wie, czym jest strach, dopóki nie urodzi dziecka.

Czy Staś wyzdrowiał? Bogu dzięki – tak. I wtedy rozchorowałam się ja. I wtedy też zrozumiałam te wszystkie żarciki pediatry, że grypy nie da się z niczym pomylić. To jak z porodem: no nie pomylisz z niczym i już. Boli całe ciało, jest Ci wszystko naraz, temperatura rośnie, głowa pęka, stawy i mięśnie bolą w takich miejscach, że nie wiedziałeś, że w ogóle je tam masz. Nawet w teorii brzmi strasznie, a w praktyce oznacza ze dwa tygodnie chorowania, z czego tydzień zupełnie wyjęty z życia.

Jeśli dodać do tego przybijający brak zleceń (niby zawsze na początku roku tak jest i niby o tym wiem, a jednak czuję się średnio komfortowo, kiedy z dnia na dzień przestaję zarabiać) i kłótnie z Pawłem (tak, tak, kłócimy się, jak pewnie każde małżeństwo), to wyjdzie z tego mieszanka wybuchowa. Naprawdę, dawno już nie miałam tak dość.


TO WSZYSTKO PIKUŚ

Kiedy zapytałam Was na Instagramie, czy to tylko ja przeżyłam najgorszy styczeń i luty ever, okazało się, że wcale nie. Że macie za sobą o wiele cięższe i bardziej skomplikowane historie. Zdrady, choroby, odwołane śluby, poronienia, śmierci najbliższych. Nie zrozumcie mnie źle: to nie chodzi o to, żeby licytować się, kto miał gorzej. Natomiast prawda jest taka, że wielu z nas ten rok mocno dał już popalić. Co przeraża tym mocniej, że przecież ledwie się zaczął. Ale czy to znaczy, że cały ma być do bani? Że skoro nic nie wyszło z realizacji postanowień noworocznych, to mamy zapomnieć, że w ogóle je miałyśmy? Bzdura. To znaczy tylko tyle, że przyszedł marzec, a przed nami zupełnie nowy start. Może nie jesteśmy pełne sił i zapału tak, jak byłyśmy w styczniu. Ale też nie poddamy się, bo nie jesteśmy tak słabe.

Oczywiście, słabość jest ważna. Ważne jest, żeby sobie na nią pozwalać. Żeby wiedzieć, kiedy jest czas na to, żeby zwinąć się w kłębek i cichutko zapłakać. Ale równie ważne jest, żeby wiedzieć, kiedy wstać i otrzepać kolana. Nie poszło Wam w styczniu? Mnie też nie. Nie poszło Wam w lutym? Mnie też nie. Ale przecież marzec to też piękny miesiąc. Niesie ze sobą wiosnę i ma w nazwie literkę R. I tylko od nas zależy, czy dalej będziemy użalać się nad przeszłością, czy może zrobimy wszystko, żeby przyszłość wyglądała już lepiej.


PS. Sporo mówię do Was ostatnio na instastories, więc jeśli macie konto na Instagramie, to śmiało dodajcie mnie do obserwowanych :-) A jeśli nie macie, to polecam założyć – to o wiele przyjemniejszy i najbardziej autentyczny kanał komunikacji i chyba zaczyna do mnie trafiać bardziej niż Facebook. Znajdziecie mnie pod linkiem: www.instagram.com/joannapachla


Zdjęcie główne: Edyta Leszczak/ładnebebe.pl

Subscribe
Powiadom o
guest
14 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Klaudia

U mnie to samo, styczeń jeszcze pół biedy, ale luty to już totalna klapa. Dobrze, że miał tylko 28 dni. Rozpoczął nam się ten marzec i jakoś tak słońce zza chmur wystaje, trzeba być dobrej myśli :)

Paulina

Styczeń był okropny. Od początku roku zbyt dużo złych wiadomości :( a zaczęło się już od Sylwestra, już po północy. Moi przyjaciele podczas gdy bawiliśmy się razem na imprezie, zostali okradzieni… I potem już poszło. Tak jak mówisz, piszesz śmierć prezydenta Gdańska wielu ludziom dała do myślenia, widać było po wielu osobach w komunikacji miejskiej że nas to dotknęło. Smutny okres. W pracy też zapiernicz żeby nie napisać dosadniej (I w styczniu i w lutym!!!), nigdy nie sądziłam że może mi się robić słabo z przemęczenia, ale wyniki pokazaly dosadnie że trzeba przystopowac, zwolnić. Na szczęście marzec jakoś bardziej optymistycznie… Czytaj więcej »

Ola Dob.

Ach, nie jestem samotna w tym tegorocznym popapraniu… ? U nas choróbska zaczęły się na początku grudnia i ciągnąły się do teraz. Miałam przepisane 3 antybiotyki. Moje samopoczucie, przy ciągłych infekcjach i chorej trzylatce, jest na poziomie podłogi. Mam wrażenie, że przez ostatnie dwa miesiące mój dzień kończył się o 20, nie było mowy o nadrabianiu zaległości wieczorami.
Dodam tylko, że piszę to mając na facjacie jakąś cholerną alergię. Maseczki mi się zachciało! ?‍♀️??