Miała rację Szymborska w tym swoim „nic dwa razy się nie zdarza”. Kiedy w 2011 roku na ekrany kin weszła niewiarygodnie dobra, ciepła i – co nie bez znaczenia – polska komedia romantyczna pod tytułem „Listy do M.”, widzowie nie kryli zachwytu. Bo i rzeczywiście było się czym zachwycać. Cud się jednak nie powtórzył.
O sukcesie „Listów do M.” przesądziło wówczas wiele czynników: gwiazdorska obsada, charakterne i wyraziste postaci, ciekawa i chwytająca za serca fabuła, a wszystko to okraszone nienachalnym, naprawdę fajnym humorem. Film zarobił wtedy krocie, twórcy ogłosili go najlepszą polską komedią romantyczną ostatnich 25 lat, a widzowie z niecierpliwością czekali na kontynuację. Której, niestety, właśnie się doczekali.
Żebyśmy mieli jasność – doceniam kunszt części pierwszej. Oglądałam ją chyba ze trzy razy, w tym ostatnio – nie dalej niż tydzień temu. Nadal uważam, że – jak na gatunek – jest naprawdę wybitna. I Stuhra w niej kocham, i Gąsiorowską, i Dygant, i Karolaka z diastemą, i nawet tego nieporadnego jak zwykle Adamczyka. A przede wszystkim kocham w niej autentyczność – to, że wszyscy mogliśmy zobaczyć w „Listach do M.” własne życia, potrzeby, pragnienia, emocje. W końcu – własne święta.
Bo która z nas nie marzyła o tym, by pierwszego dnia świąt obudzić się w górze od piżamy ukochanego faceta? Kto nie chciał wyrzucić przez okno telewizora i – choć to już takie niemodne – kolędować przy blasku choinki? Kto nie chciał w końcu przyjąć do siebie niespodziewanego gościa, który wywróciłby nasze życie do góry nogami i swoim pojawieniem spełnił najskrytsze marzenia?
Jeżeli podobnych rzeczy spodziewacie się po „Listach do M. 2”, to od razu muszę Was rozczarować – poza aktorami, niewiele po oryginale zostało. Film jest ciężki, nieśmieszny, wręcz przygnębiający. Gatunkowo bliżej mu do dramatu niż do komedii, a spotęgowaniem nieszczęść mógłby obdzielić kilka innych produkcji. Czego tu przecież nie mamy!
Jest umierająca matka, jest niepełnosprawny chłopiec, są konflikty rodzinne, porozwodowe wojny, jest próba samobójcza, nieudana randka, zawiedziona miłość, zerwane zaręczyny i… I mogłabym wymieniać tak jeszcze długo, aż w końcu dostałabym zadyszki. Naprawdę, gdyby to porównać do losowania Lotto, z komory maszyny losującej wyciągnięte zostałyby wszystkie kuleczki.
Wspomnianą wcześniej obsadę wzbogaciły tu kolejne nazwiska, a wśród nich m.in. Kożuchowska, Zakościelny, Żmuda Trzebiatowska czy Głowacki, ale tym razem to Karolak kradnie cały film. Tylko jego postać jest tu jakkolwiek ciekawa, tylko w nią jako widzowie jesteśmy w stanie uwierzyć. I tylko jemu kibicujemy, kiedy synek nie chce w niego uwierzyć, bo przecież stoi przed nim Mikołaj, a prawdziwy tata w roli superbohatera ratuje właśnie świat. A reszta?
Reszta niech pozostanie milczeniem. Nawet młody Stuhr, którego nieporadność tak przecież nas rozczula, wypada tu na ostatnią fajtłapę, która od roku się nie potrafi oświadczyć, choć wie, że trafiła na kobietę życia, a w ramach zadośćuczynienia kupuje jej na święta… wazon w tukany.
Nie wiem też, po co było wciskać tyle historii do jednego filmu. Nowe postaci – ok. Nowe wątki – też ok. Ale to jak w tym niesmacznym dowcipie ze świniami, żeby nie dolewać tyle, bo nie zjemy. Tym razem ja także nie zjadłam – postaci plączą się, obrazy przeskakują, ciężko połapać się, kto właściwie jest z kim i po co się tutaj pojawił. Na czele z postacią przechodnia, którego cała rola ogranicza się chyba do… przechodzenia.
Wisienką na torcie – też niestety zgniłą – jest tutejszy żart. Bo z czego właściwie się śmiejemy? Z tulących się i życzących sobie pomyślności mężczyzn, bo przecież to takie gejowskie i śmieszne. Z dresa bez karku, który zbyt czule odzywa się do pieska. Z Karolakowego zawołania „psia dupa” w końcu, które pada w tym filmie tyle razy, że robić by tu mogło za refren do zwrotek… No, nie. Dziesiątki razy miałam wstać i krzyknąć „dość”.
To nie jest kolejny ciepły i dobry film o świętach. To tani wyciskacz łez, który uderza w nasze najczulsze struny i obchodzi się z nimi z wyczuciem osła. To film, po którym wychodzi się smutnym, złym i rozgoryczonym, bo nie po to tutaj się przyszło. To trochę tak, jak iść na kolejną część „Shreka”, a wyjść jak po kolejnej części „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”.
I – choć nie lubię tego słowa – to tak, ten film to była masakra. I chociaż cieszy mnie, że polski widz chadza na polskie filmy, czego dowodzi fakt, że na „Listy do M. 2” poszło więcej osób niż na kontynuację Bonda, to mimo wszystko jestem dzisiaj zła. A skoro zaczynaliśmy ten film od Szymborskiej, to – delikatnie parafrazując – Szymborską go też zamknijmy. Bo, Drodzy Państwo…
TEGO NIE ROBI SIĘ WIDZOM.
A dla chętnych – zwiastuny filmu:
Na zdj. kadr z filmu „Listy do M. 2”, reż. Maciej Dejczer
Dziękuję za tą recenzję! Jako jedna z niewielu masz te same odczucia co ja. Nie umiałabym lepiej ubrać tego wszystkiego w słowa. Zaczynałam się już martwić czy tylko ja widzę ten film negatywnie.
Może, i Słabe może i nie, ale po co iść do kina jak w necie lata kilka wersji :)
Tutaj mam jedną, może jeszcze działa : http://cs-gra.pl/index.php/topic/126-listy-do-m-2-2015-online-ca%C5%82y-film-gdzie-obejrze%C4%87-cda-zalukaj/?p=157
Ten film to – jak mawiał „Kiler” – kaszan. To nieudana kopia „Bridget Jones”. A po przeczytaniu recenzji wersji nr 2 wygląda na to że to kopia kopi „Bridget Jones”….kilka żartów z brodą wygrzebanych z jakiegoś forum GG, obleśny gruby Karolak z zębami jak Nasza Szkapa, żarciki sytuacyjne małpowane z holywoodzkich romansideł z przed kilkunastu lat.