Na zdj. kadr z filmu „AmbaSSada”, reż. Juliusz Machulski
Nie możemy mieć halucynacji razem, jednocześnie. To są prawdziwi ludzie. Tylko dlaczego w hitlerowskich mundurach?
No właśnie, dlaczego? Ile można śmiać się z nazistów? Ktoś chyba myślał, że sporo. Temu miała służyć też słynna „AmbaSSada”. Wyszło słabo, choć… Kto nie napiłby się wódki z Hitlerem i nie zapiszczał na widok Darskiego?
Ok, może piszczę tylko ja. Nie zmienia to jednak faktu, że Nergal w roli Joachima von Ribbentropa jest chyba największą atrakcją tego filmu. Nie dość, że wygląda, to jeszcze gra całkiem nieźle, a w niemieckim mundurze jest mu najzwyczajniej do twarzy. Świetny jest też Robert Więckiewicz, ale do tego przywykli już chyba wszyscy – aktorowi nie zdarzają się gorsze filmy, a ten sezon należał do wyjątkowo udanych (choć, przyznam szczerze, można chyba dostać lekkiej schizofrenii, widząc go w przeciągu miesiąca jednocześnie w roli Adolfa Hitlera, jak i Lecha Wałęsy).
Znacznie gorzej rzecz się ma z głównymi bohaterami, odgrywanymi przez Magdalenę Grąziowską i Bartosza Porczyka. Jej dostaje się rola ekscentrycznej i raczej głupiutkiej aktoreczki, której spontaniczne numery nie śmieszą już nawet jej własnego męża. On natomiast wciela się w rolę anemicznego i nudnego historyka, piszącego książkę o sobowtórze Hitlera.
Wkrótce okazuje się, że stoją za tym najprawdziwsi naziści. Bo też i kamienica nie jest zwyczajna, a tamtejsza winda potrafi przenosić bohaterów do sierpnia 1939 roku, kiedy to Niemcy szykowali się do rozpętania wojny. Tak Mela i Przemek trafiają do siedziby niemieckiej ambasady, dzięki czemu w toku rozwoju akcji uda im się poznać samego fuhrera.
Wszystko to składa się na tyleż jednoznaczny, co i smutny wniosek – „AmbaSSada” to film bardzo przeciętny, a i komedia z niego raczej żadna. Pozostaje też trzymać się raz postawionej tezy, że celniej i dotkliwiej od Quentina Tarantino w „Bękartach wojny”, nikt już z nazistów nie zakpi.