Na zdj. kadr z filmu „Ida”, reż. Paweł Pawlikowski
Czy warto oświecać gnój witrażami?
Dobro i zło, podane w najlepszej, czarno-białej oprawie. I pytanie zasadnicze: jaki jest sens oświecać gnój witrażami?
Oto Polska, lata sześćdziesiąte. Młodziutka Anna ma zaraz złożyć śluby zakonne. Zanim to jednak nastąpi, musi odwiedzić ciotkę – jedyną żyjącą krewną, która nigdy nie pofatygowała się, żeby zabrać siostrzenicę z chłodnego i szarego sierocińca. Jak mocne jest to spotkanie!
Oto Anna dowiaduje się, że naprawdę nazywa się Ida Lebenstein i jest Żydówką. Że jej rodziców zamordowali Polacy, żeby móc osiedlić się na ich ziemiach. Z tą równie okrutną, co zaskakującą prawdą, konfrontują ją do tego kobieta zła i zepsuta – alkoholiczka, stalinowska prokurator, nie bez powodu nazywana krwawą Wandą.
Pawlikowski buduje więc te postaci na zasadzie przeciwieństw – młoda, niewinna Ida, pełna wiary, spokoju i ufności. I Wanda, zachłannie czerpiąca z życia, upijająca się do nieprzytomności i flirtująca z mężczyznami na prawo i lewo. Nagle ich drogi przecinają się. Kobiety postanawiają odwiedzić więc rodzinne strony, żeby poznać historię śmierci bliskich.
I tam trafiają do obory, w której wciąż wisi pamiętny witraż. Wstawiony lata temu przez matkę Idy, która w ten sposób nie chciała zgodzić się na brzydotę i cierpienie świata. Nawet tak delikatne symbole pokazują tu ciężar historii, rozgrzebującej po raz kolejny relacje polsko-żydowskie, ale przy tym tak wyciszonej i ascetycznej, że aż zapiera dech. Wszystko tu jest przecież czarno-białe, muzyka sączy się w tle gdzieś powoli.
Piękna jest scena potańcówki w restauracji hotelu, na której najpierw zdemoralizowana i oscylująca w okolicach czterdziestki Wanda, potem zaś młodziutka i nieświadoma własnej atrakcyjności zakonnica oglądać będą pełnego wdzięku saksofonistę.
Jak bajecznie zostanie pokazana tu Polska, w całej swej brzydocie gospodarstw, samochodów, restauracji, stołków i dekoracji. Pawlikowski jest tak oszczędny, że odnosi się wrażenie, że żaden kadr nie jest tu bez znaczenia. Pokazuje, że nie trzeba wiele, by historia opowiedziała się sama. I jak dobrze, że stawia na otwarte zakończenie. Że widz sam może zastanowić się, dokąd pójdzie Ida.
I po cóż zestawiać „Idę” z głośnym „Pokłosiem” Pasikowskiego? To filmy zupełnie różne, inaczej poprowadzone, gdzie indziej lokujące środek ciężkości.
„Ida” to przede wszystkim film kameralny. Taki, który najlepiej oglądać w pustej, kinowej sali. Który jest poetycko i estetycznie po prostu doskonały. I który naukę tożsamości zaczyna od zera. A uczymy się jej równolegle z Idą, z mocniej chyba niż ona, ściśniętym gardłem.
Moim zdaniem zabrakło głębi, nie angażował w historię. W warstwie estetycznej, owszem, bardzo ładny, ale jakos w ogóle nie dotarł do moich trzewi. Nastawiłam się na więcej.
Mamy. Będzie do kolacji.
Do kolacji? Nie wiem, czy to właściwa oprawa. Ale film polecam!
Tylko wtedy mamy czas cokolwiek oglądać.
Estetycznie perfekcyjny, poetycko – ok, ale doskonałości nie było.
mówisz tak, bo nie lecisz na saksofonistę.