Pociąg odjeżdża o 8:04. Rachel wsiada do niego codziennie, żeby pojechać do pracy, której nie ma. Żeby nie zdradzić bliskim, że wyleciała na bruk, bo któryś raz z rzędu przyszła pijana. Żeby nikt nie domyślił się, jak bardzo jest z nią źle.
Czy jest źle? Pomyślmy. Alkoholiczka ze skłonnością do dziur w pamięci i wymiotowania na środku mieszkania. 32 lata, były mąż, który odszedł do kochanki i wychowują razem dziecko. Przyjaciół brak, a za dom robi pokój, wynajmowany u koleżanki ze studiów. Perspektyw – brak. Kilogramów – nadmiar. Tak, z Rachel zdecydowanie jest źle.
I to źle do tego stopnia, że znakomita większość jej życia zaczyna rozgrywać się… w jej własnej głowie. Rachel wie, że pociąg codziennie zatrzymuje się w tym samym miejscu. Że ma chwilę na podglądanie. A podgląda zupełnie nieznaną sobie parę, na potrzeby własnej wyobraźni ochrzczoną imionami Jason i Jess. Oboje są piękni, młodzi, szaleńczo zakochani. Wyglądają na szczęśliwych, a przecież Rachel szczęście od dawna ogląda tylko u innych. Może dlatego tak się z nimi zżyła? Oswoiła ich w swojej głowie, a z czasem polubiła? Ba, wymyśliła im nawet wyimaginowane zawody.
I pewnie staczałaby się tak dalej, systematycznie zwiększając liczbę pochłanianych trunków, gdyby nie jedna piekielna sobota. Sobota, w której ginie Jess. Gdzie jest? Czy uciekła? Czy ktoś zrobił jej krzywdę? Czy winny jest Jason, czy może był zdradzany przez Jess? Pytania mnożą się w głowie Rachel, a spokoju nie daje jej fakt, że była tam wtedy – pod wiaduktem i w okolicy ich domu. Widziała, ale nie pamięta, co. Obudziła się rano, posiniaczona i zakrwawiona. Z dziurą w pamięci wielkości dorodnego krateru.
Jej sytuacji nie poprawia fakt, że nieoczekiwanie…staje się jedną z podejrzanych. Policja ma ją za zrujnowaną emocjonalnie i średnio poczytalną grubaskę, która nie ma własnego życia, więc czepia się życia innych. Nie pomaga jej też fakt, że po pijaku zdarza jej się wydzwaniać do byłego męża i prosić o litość. Co, oczywiście, lekko wyprowadza z równowagi jego aktualną żonę, Annę i budzi maleńką Evie. Wszyscy jednak jakoś ją tolerują, mając za zaniedbaną i raczej niegroźną wariatkę.
Problem w tym, że Rachel postanawia tę pamięć odzyskać. Przypomnieć sobie, co stało się feralnego wieczora i jaki ma to związek z zaginioną Jess, czy raczej Megan, bo tak jej naprawdę na imię. Zacznie więc kłamać i zmyślać, oszukiwać policję i męża zaginionej, nachodzić Toma i Annę i robić tonę innych równie głupich, co i absurdalnych rzeczy, byle poznać choćby najgorszą nawet prawdę. I nie pomyśli przy tym, że czasem lepiej jej nie znać.
Żeby nie zdradzać zbyt wiele z fabuły, od razu odsyłam Was do książki. Zwyczajnie – bo warto. „Dziewczyna z pociągu” czyta się jednym tchem, choć naprzemienne oddawanie głosu Rachel, Annie i Megan staje się pod koniec mocno uciążliwe. O wiele lepiej sprawdziłby się chyba jeden narrator – tym bardziej, że niewielka jest pomiędzy nimi różnica. Bo choć autorce udało się ciekawie skonstruować fabułę, wiarygodnie nakreślić motywy i umiejętnie budować napięcie, to w pewnym momencie wszystkie trzy kobiety zdają się mówić jednym głosem.
Są one identyczne na poziomie językowym i charakterologicznym, co – bez zapamiętywania tytułu rozdziału (który jest po prostu imieniem mówiącej w danym momencie bohaterki) – uniemożliwiłoby jakąkolwiek ich identyfikację. Wszystkie są słabe, wszystkie poddane silniejszym od siebie mężczyznom, wszystkie zakochane i wszystkie z problemami. A przecież są jeszcze inne kobiety na tym świecie!
Piękna jest zresztą Rachel w roli głównej bohaterki – rozchwiana, niestabilna, co chwilę upadająca, pchająca się, gdzie jej nie proszą i tak sponiewierana procentami, że nikt w nic nie chce dać jej już wiary. Na zmianę stawiana w świetle agresora i ofiary, to denerwuje, to znów wzbudza litość. Po co było oddawać głos pozostałym dwóm paniom? Bynajmniej nie dla utrzymania zagadki, bo tę można rozwikłać dobrych sto stron przed końcem.
Czy słuszne są więc zachwyty nad książką? Niewątpliwie, machina promocyjna ruszyła i spisała się doprawdy na medal. O książkę dało się potknąć w każdej księgarni, pełne zachwytu słowa Stephena Kinga obiegły wszystkie chyba portale, a i reklamy przewijały się non stop przez cały internet. Nie wiem, czy to dobrze, bo im większe oczekiwania, tym boleśniejsze rozczarowanie. Choć w tym przypadku finalnie udaje się go uniknąć.
Hawkins jest bowiem na tyle zręczną pisarką, że nawet, jak już poznamy rozwiązanie zagadki, to w szaleńczym tempie gnamy przez kolejne strony. I za to wielka jej chwała. Dawno już nikt tak umiejętnie nie żonglował moimi emocjami, nikt też nie serwował bohaterki, która wzbudzałaby tak skrajne odczucia, jak tytułowa „Dziewczyna z pociągu”.
A jeśli średnio dowierzacie recenzjom, może przekonają Was liczby. Dość wspomnieć, że książka ukazała się 1 lutego 2015 roku, a tylko do marca w USA sprzedano 2 mln jej egzemplarzy i 1 mln w Wielkiej Brytanii. Zakupu dokonywano przy tym co około 6 sekund, a prawo do tłumaczenia nabyło 47 krajów. Ba, nawet wytwórnia DreamWorks kupiła do niej prawa filmowe.
Jeśli jeszcze nie czytaliście, to „Dziewczyna z pociągu” jest teraz do kupienia w sensownej cenie w sieci Matras. O, tutaj.
fot. Jay Wennington, unsplash.com
Nadmiar recenzji, które swego czasu spotykałam na każdym kroku w wirtualnym świecie i okładka wyeksponowana w każdej witrynie mnie nie zachęciły. Jakoś tak – wydawało mi się, że będzie jak z Greyem – skoro wszyscy polecają to nie chcę tego czytać (bo z Greyem w moim odczuciu najpierw było wielkie społeczne wow, a potem dopiero szydera). Jednak dostałam ebooka w prezencie, zaczęłam czytać w święta i nie porwała mnie. Z biegiem rozdziałów książka stała się uciążliwa, a narratorki męczące. Do tego stopnia, że nie mam ochoty doczytać do końca, choć to zrobię, bo nie lubię zostawiać niedoczytanych książek, choć za… Czytaj więcej »
Grey był po prostu fatalnie napisany, więc to trochę inny kaliber ;) Tutaj powiedziałabym, że wszystko jest dobrze, ale właśnie te wszystkie recenzje i reklamy bardzo wysoko zawiesiły poprzeczkę. Jest dobrze, ale pewnie wiele osób spodziewało się czegoś bardziej spektakularnego.
Szczerze, to nie wiem o co to wielkie WOW, bo mnie osobiście nie zachwyciła. Przeczytałam, bo kupiłam, bo miała być superancka i w ogóle, a tu… no cóż no, za serce nie chwyciła. I chyba bym nie poleciła.
Wiesz co, ja bym polecała z czystym sumieniem choćby dlatego, że uważam, że tak głośne tytuły każdy powinien znać i móc sobie samodzielnie wyrobić opinię. A co do zachwytu – niemal wszyscy moi znajomi ją już czytali i wszyscy wpadli w jednogłośny zachwyt, choć ja brałabym Twoją stronę, że WOW to mocna przesada.
Dostałam na szkolne mikołajki od kolegi i choć jeszcze nie dotarłam do końca (czas…), to jestem zachwycona! Byłam nieco sceptycznie nastawiona, ale całe szczęście niesłusznie. :-)
Prawda, że początek był średni, a później się jednak rozkręca. Grunt to się nie zniechęcać. ;)