A gdyby tak we wszystkich przystojniaków rzucać sztucznym śniegiem? Oto „Święta na zamówienie”

Znacie pewnie to uczucie, kiedy wchodzicie do marketu na dział dekoracji i macie ochotę piszczeć ze szczęścia? Poziom słodkości jest tak duży, że można by obdarować nim niejedną fabrykę czekolady. A od tych wszystkich Mikołajów, reniferów i dziadków do orzechów aż kręci się Wam w głowie? To jest bardzo, ale to bardzo miłe uczucie – jeżeli tylko ten market posiada klamki z obydwu stron drzwi. Albo chociaż drzwi obrotowe. Bo o ile przebywanie w takim środowisku przez chwilę może być niesamowicie przyjemnym przeżyciem, o tyle chyba zamieszkać nikt by w nim nie chciał. No chyba, że prosto z takiego marketu przeprowadziłby się później do pokoju obitym gąbką. W każdym razie, takim marketem jest właśnie film „Święta na zamówienie”. I akurat klamek w nim brak.

święta na zamówienie


ŚWIĄTECZNY KICZ? WIĘCEJ POPROSZĘ!

Czy to źle? To zależy. Jeśli jesteście mną, to najpewniej od razu rozpakowalibyście tutaj walizki. Ale jeśli jesteście normalnymi ludźmi, którzy znają umiar i wiedzą, gdzie kończy się świąteczna atmosfera, a zaczyna świąteczny kicz, to może Was tu skręcać od środka. Ba, skręca nawet głównego bohatera, kiedy wysiada z windy i nie tylko dostaje sztucznym śniegiem po oczach, ale i widzi porozstawiane dookoła choinki, lizaki cukrowe i dużo, dużo światełek, których nie powstydziłoby się nawet Las Vegas. A kiedy poznaje główną bohaterkę i słyszy, że jest ona świąteczną dekoratorką, to jedynym pytaniem, jakie jest z siebie wykrzesać, jest to, czy w ogóle istnieje taki zawód.

No i niestety, ta ich rozmowa jest tak niezręczna, że nawet widz odczuwa tutaj dyskomfort. Nie wiem, czy to było celowe, czy aż tak źle zagrane, ale wtedy pierwszy raz przyszło mi do głowy, żeby wcisnąć jednak przycisk pauzy. Wszystkie kolejne razy dotyczyły zbliżeń na twarz bohatera, który typ urody ma jednocześnie tak słodki, chłopięcy i do bólu poprawny, że pewnie nie poznałabym go jutro na ulicy. Jedyne, czym był w stanie zrobić na mnie wrażenie – a i to w niekoniecznie pozytywny sposób – był świecący pustkami dom, który wygląda, jakby nikt w nim wcześniej nie mieszkał. Oraz ustawiony rytualnie na biurku rządek pustych kubków po kawie.

święta na zamówienie


DEKORATORKA BEZ DEKORACJI, ARCHITEKT ZE SŁABOŚCIĄ DO KAWY

Motyw pracoholizmu w ogóle został pięknie tu pokazany. Oto „Święta na zamówienie” prezentują nam dwójkę bohaterów ze skrajnie różnym podejściem do pracy i świąt. On zawsze marzył o tym, żeby projektować domy jednorodzinne. Ale wkręcił się w wir korporacyjnej pracy i projektuje teraz centra handlowe. Ba, jest w tym tak dobry, że jeszcze jedna podpisana umowa i awansuje tam na wspólnika. A poziom jego zapracowania najlepiej oddaje scena, w której mówi, że po koszu od byłej dziewczyny zatracił się tak w pracy, bo boi się, że jeśli tego nie zrobi, to nic innego mu już w życiu nie zostanie. Tak, to jest smutne. Oraz to, że pewnie w ogóle nie wychodziłby z biura, gdyby nie to, że czasem potrzebuje kolejnego espresso. Mniej więcej pięć razy na dobę.

Ona też jest od niego niewiele lepsza. Niby rzuciła ciepłą posadę w korporacji, żeby założyć własną firmę i zająć się przygotowywaniem świątecznych dekoracji, ale… Szybko zatrudniła się przy tworzeniu katalogów. Co prawda na pół etatu, ale przy zerowej satysfakcji. I oczywiście, cudnie czuje ona atmosferę tych świąt i poświęca im absolutnie całą swoją uwagę. Tyle, że zapracowana jest tak, że kolejny rok z rzędu nie jest w stanie udekorować… własnego mieszkania. Słowem: oboje są siebie warci.


CZY POLECAM OBEJRZEĆ „ŚWIĘTA NA ZAMÓWIENIE”? PEWNIE!

Czy jest to zły film? Nie, przeciwnie! Jak na komedię świąteczną, to powiedziałabym, że jest wręcz całkiem dobry. Zwłaszcza, że ktoś tu miał ciekawy pomysł na fabułę. Oto do naszego bohatera pierwszy raz w życiu na święta ściąga cała rodzina: siostra z mężem i córką oraz rodzice. Odmówić biedak nie ma jak, bo dysponuje jedynym wolnym i nieuszkodzonym obecnie domem. A że robota pali mu się w rękach, telefon zresztą też, to nie pozostaje mu nic innego, jak zapłakać rzewnymi łzami. Albo wynająć świąteczną dekoratorkę, którą co prawda może delikatnie obraził, ale która nie chowa zbyt długo urazy. A kiedy ta udekoruje mu już dom, zostanie zatrudniona jako… koordynatorka świąteczna. Taka, która zorganizuje całej familii świąteczne rozrywki, zaczynając od przygotowania świątecznego cydru, a na wysłuchaniu kolędników na środku chodnika kończąc.

Czy to się udaje? Wybornie! Przynajmniej na mnie robi to ogromne wrażenie, bo wszyscy wiemy, jak w Polsce wyglądają zwykle święta. Masa sprzątania, kupowania w pośpiechu prezentów, gotowania jak dla armii i nerwów, których nikomu przecież nie potrzeba. „Święta na zamówienie” pokazują nam, że można inaczej. Niespiesznie, rodzinnie, ze spacerami do altanek i kina, wspólnym wyszywaniem skarpet na prezenty czy dekorowaniem świątecznych ciasteczek. Naprawdę, jest to dobry i ciepły film. Słodki, z nienachalnym wątkiem romansowym (jakże by inaczej), ale przede wszystkim – świąteczny i rodzinny. Taki, który delikatnie pokazuje nam, o co w Gwiazdce tak naprawdę chodzi. I ja to, Moi Drodzy, kupuję.

święta na zamówienie


WIARA JEST FAJNA. JEŚLI WIERZYSZ W SIEBIE

„Święta na zamówienie” to też ładna lekcja wiary w siebie i w innych ludzi. A przemiana głównego bohatera – stopniowa i wiarygodna – daje nam wszystkim nadzieję, że można. Można też posklejać rodzinę, zmienić swoje życie o 180 stopni, dać sobie znów szansę na miłość. Naprawdę, bardzo dużo można, jeśli się tylko równie bardzo tego chce. I może nie pamiętam dziś nawet ich imion, chociaż film oglądałam ledwie kilka dni temu, to jednak jest to jedna z tych produkcji, przy których mimowolnie się człowiek uśmiecha. Do siebie, do świata. A o to chyba też chodzi w takich komediach, jak ta.


„Święta na zamówienie” – zobacz zwiastun filmu:

 

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments