Na zdj. kadr z filmu „Pada Shrek”, reż. Gary Trousdale
Domek przybrano, że wzbiera na mdłość, ogr na sam widok miałby już dość. O, czyje to sanie po niebie tak mkną? To święty Mikołaj, choć mógłby być mną.
Dzisiaj mam dla Was 20 filmów o świętach. Nie ma nic piękniejszego niż leniwe, grudniowe wieczory, spędzone pod kocem z kubkiem grzanego wina w ręce. No chyba, że za drugą możecie trzymać kogoś jeszcze, to wtedy już w ogóle jest niebo. Kolejność alfabetyczna – żeby nie było.
Uwaga, św. Mikołaj ma syna. I to niejednego. Sam nie jest już najmłodszy, więc dzieciaki muszą odwalać za niego całą robotę. I chociaż to pierworodny szykuje się do przejęcia fachu, to i tytułowy Artur będzie musiał wkroczyć nagle do akcji.
Historia chłopca, który nie wierzy już w św. Mikołaja i w nosie ma magię świąt. Tymczasem nieoczekiwanie staje się pasażerem dość nietypowego pociągu, zmierzającego na… biegun północny. Tak, tak. Do siedziby „nieistniejącego” św. Mikołaja.
Polecam już dlatego, że Nicolas Cage występuje tu w roli głównej. Poza tym rola niezła, bo oto gra bogatego biznesmena, który ma wszystko, prócz prawdziwej miłości. Kiedy w wigilię Bożego Narodzenia kładzie się spać, nie ma pojęcia, że obudzi się jako ktoś zupełnie inny. Na przykład jako sprzedawca opon, z żoną i dwójką dzieci.
4. „Gremliny rozrabiają”, reż. Joe Dante
Mały Billy dostaje od ojca-naukowca małe, urocze zwierzątko o imieniu Gizmo. Nie wolno go jednak wystawiać na światło, karmić po północy ani polewać wodą. Jak łatwo się domyślić, wszystkie te zasady zostają złamane, a banda rozszalałych gremlinów zaczyna terroryzować wkrótce miasto.
W malutkiej wiosce o nazwie Ktosiowo trwają przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. Jest tylko jeden problem. Problem ma na imię Grinch i jest dużym, zielonym stworem, który nie zamierza podzielać powszechnego entuzjazmu. W skrócie: kwintesencja amerykańskiego kina familijnego w dobrym tego słowa znaczeniu.
Film o dwóch kobietach, które na święta postanawiają zamienić się domami. Uznają to za dobry pomysł na ucieczkę przed problemami – jedna ma mieszkać w pełnym słońca Los Angeles, druga wyjeżdża na zaśnieżoną wieś.
Wzruszająca historia o rodzinie, której szczęście przerywa śmierć. Ale spokojnie, Oto tytułowy Jack powróci do żywych w postaci… bałwana.
Przepraszam malkontentów, ale serii o Kevinie nie mogło na tej liście zabraknąć. Nawet, jeśli krzywicie się na samo brzmienie jego imienia, to wielu ludziom, w tym pewnie po cichutku i Wam, trudno byłoby wyobrazić sobie święta bez niego. To trochę jak z piosenką „Last Christmas” zespołu Wham! To jest klasyka, z tym się nie dyskutuje.
Po raz kolejny Kevin. Tym razem miało być pięknie, bo rodzina – nauczona doświadczeniem – postanowiła młodego pilnować. Wyszło jednak jak przed rokiem, a jak dokładnie, to pewnie wiecie sami.
Polska komedia romantyczna, tyleż urocza, co banalna. Niemniej – uwielbiam. Uwielbiam na tyle, żeby co roku oglądać. Także dlatego, że jest o miłości, a wśród bohaterów są Maciej Stuhr i Paweł Małaszyński, w których po cichutku się kocham.
Kolejny atak na św. Mikołaja, tym razem zaplanowany przez znużonego Gwiazdką, Dyniowego Króla. Estetyka z filmów Tima Burtona rodem, więc powinna Wam się spodobać.
Czyli klasyka na podstawie dzieła Charlesa Dickensa. Oto stary i zgorzkniały Ebenezer Scrooge ma dostać od życia bardzo cenną lekcję. Taką, jaką chyba wszyscy czasem powinniśmy.
Tym razem zaledwie 21 minut, za to jakich. Otóż znany nam dobrze Shrek spędzić święta tylko z rodziną. Spokojnie i bez stresu. No ale czy z takimi przyjaciółmi w ogóle da się?
Samotny milioner chce spędzić wreszcie rodzinne święta. A że nie za bardzo ma z kim i jak, to znajduje ludzi, którzy za odpowiednią sumę mają stworzyć mu ciepło domowego ogniska. W roli głównej Ben Affleck, to powinno wystarczyć.
15. „Renifer Niko ratuje Święta”, reż. Michael Hegner i Kari Juusonen
Mały Niko chce odnaleźć ojca, pracującego dla św. Mikołaja. A przy okazji musi stawić czoła wilkom, które postanawiają zabić wszystkie renifery z jego zaprzęgu. Da się? Da się.
Trochę komedia, a trochę dramat, kolejny z serii filmów o ojcach, którzy nie potrafią dogadać się z własnym dzieckiem. Sytuację komplikuje św. Mikołaj, który nieoczekiwanie ulega wypadkowi. I ktoś go musi zastąpić.
Czyli Arnold Schwarzenegger w roli biznesmana, który postanawia dokonać niemal niemożliwego – zdobyć zabawkę Turbo-Mana dla swojego syna. Łatwo nie będzie, a stawka jest duża.
Kiedy dojrzałe małżeństwo dowiaduje się, że ich córka nie wróci do domu na święta, postanawia spędzić święta na Karaibach. Co jednak, kiedy jedynaczka zmieni zdanie? Otóż zostanie im 8 godzin, żeby wszystko jednak zorganizować.
Dziesięć historii o miłości, trochę jak zagraniczna wersja „Listów do M.” Ba, nawet plakaty są przecież podobne, więc jak polubiliście jedno, to spodoba Wam się i drugie.
Kiedy wszyscy uganiają się jak w ukropie w poszukiwaniu świątecznych prezentów, ktoś postanawia zrobić na tym niezły biznes. I tak po prostu kraść. Szyki pokrzyżuje mu jednak pewien zaradny 8-latek.
„Holiday” to mój ulubiony, ten domek na wsi jest taki uroczy <3 Poza tym mam też takie niespełnione na razie marzenie o zamianie domami na jakiś czas :)
A "Gremlinów" potwornie się bałam i chyba nadal we mnie ten strach pozostał. Ale super to zestawienie, 5 z nich na pewno zobaczę w ciągu najbliższych 2 tygodni!
Ekhm! No więc w „Miasteczku Halloween” istotnie jest „estetyka z filmów Tima Burtona rodem”. Świadczą o tym nawet plakaty, na których często stało jednym ciągiem „Tim Burton’s The Nightmare Before Christmas” ; )
Burton stworzył samą historię i brał udział w pracach nad scenariuszem, ale reżyserem jest – dzięki Bogu – Selick. „Miasteczku” zrobiło to bardzo dobrze – jest mroczniejsze, bardziej bezkrompomisowe i pozwala sobie na ostrzejszy humor niż rozmemłane, słodziachne baje Burtona poubierane. Burton jest reżyserem mocno przereklamowanym – ciśnie te filmidła jedno za drugim, ale od 10 lat nie wypuścił nic sensownego. Smutne to w sumie, że Selick, autor równie świetnej „Koraliny” ginie w cieniu efekciarza i masowego producenta Burtona.
Ten film też wozi się na nazwisku Burtona, chociaż ten na szczęście nie spieprzył go tak jak np. „Alicji”.
W przypadku „Miasteczka…”, o czym nie wspomniałaś, Burton stworzył (narysował) postaci w filmie oraz był jego producentem, a to w amerykańskim kinie funkcja dużo ważniejsza „artystycznie” niż w europejskim (czego wyrazem jest chociażby to, że to producent odbiera Oscara za najlepszy film). Poza tym jeśli chodzi o „mroczność”, to Sam Selick mówi, że ton filmowi w dużej mierze nadał właśnie Burton. Zresztą burtonowskie słodkości zwykle są dość perwersyjne, jak chociażby w nomen omen „Fabryce czekolady”, zaprawionej sporą dawką nieuzasadnionego sadyzmu. Kwestia przereklamowania Burtona to kwestia gustu – ja na przykład bardzo chętnie go „reklamuję” i właściwie wszystkie jego filmy podobają… Czytaj więcej »
Ja w sumie nie lubię Love Actually (no dobra, oprócz tej sceny, kiedy Hugh Grant tańczy), ale Listy do M. <3