O samotności w wielkim mieście. Jakub Małecki i jego „Nikt nie idzie”

Kiedy równo rok temu recenzowałam Wam „Rdzę”, byłam pewna jednego – tego, że to najlepsza książka, jaką Małecki napisał i najlepsza, jaką mogłam wtedy przeczytać. Zakreślałam w niej zdania jak głupia, czytałam je sobie na głos, zachwycając się, jak w ogóle tak można. Jak można tak właśnie postrzegać rzeczywistość, patrzeć na ludzi, zdarzenia, jak to możliwe, że mnie – zupełnie niesentymentalną i raczej surową w osądach – tak bardzo rozczula tamta historia. Teraz do ręki wzięłam jego najnowszą książkę. Niezwykle krótką i niezwykle intensywną, w której Małecki serwuje nam zoom na samotność. I jest to książka wybitna. Jak dla mnie, w polskiej literaturze w 2018 roku wykluło się jego „Nikt nie idzie”, a później długo, długo nic.

MĘŻCZYZNA UPORCZYWIE OGLĄDAJĄCY KOMODY

Na początek dostajemy tutaj Marzenę – kobietę, która kolekcjonuje fontanny. Czy może raczej: zdjęcia z fontannami. To na nią regularnie zza szyby zerka on – Mężczyzna Uporczywie Oglądający Komody. Okazuje się, że bardziej od asortymentu sklepu meblowego interesuje go jednak ożenek. I udaje im się ten związek, chociaż fontann jest w nim coraz mniej, a fajerwerków to już jakby wcale:

Minął kolejny rok, choć zdawało się, że były to góra dwa miesiące. Dni wymykały się jeden spod drugiego: po poniedziałku następowała środa, po niej zaraz piątek, niedziel prawie nie było. Oboje czekali, aż wydarzy się wreszcie coś ważnego, bo chyba niemożliwe, żeby zawsze było tylko tak.

I rzeczywiście, to chyba niemożliwe. Rodzi się im więc Klemens. Syn, który mógłby zostać aktorem, księgowym, lekarzem, muzykiem, nauczycielem, urzędnikiem, prawnikiem albo nawet sportowcem. Ale który nigdy nim nie zostanie. Bo przecież wszyscy dobrze wiemy, kim zostają dzieci nawet nie tyle fizycznie, co umysłowo niepełnosprawne.

WIEDZĘ O ŚWIECIE ZBIERA SIĘ PRZY TRZEPAKU

Wiedzę o świecie czerpała z rozmów z mądrymi kobietami przy trzepaku. Mądre kobiety miały tam zielony tapczan, pozostawiony nie wiadomo przez kogo, i na tym tapczanie siadały po pracy albo po całodziennej gonitwie za dziećmi. To przy trzepaku Marzena dowiedziała się, gdzie oszukują na maglu, za ile można dostać M-4 w tym podłużnym za pocztą, jak uniknąć płacenia za bilet autobusowy i dlaczego chuda żona Pęcińskiego wcale nie ukrywa, że się pierdoli z dzielnicowym.

nikt nie idzieKiedy jednak mądre kobiety zaczęły częściej zwracać uwagę na jej małego Klemensa i częściej zadawać związane z nim pytania, przestała chodzić pod trzepak. Od tamtej pory śmieci wyrzucał już tylko Antoni, a jeśli go nie było, wystawiała przepełnione wiadro na balkon. Z jej synem wszystko było w porządku.

I tu dostajemy pierwszą z samotności – tę samotność matki. Jedynej istoty, która z takim zacięciem i uporem może bronić prawa do normalności własnego dziecka. Która będzie wypierać rzeczywistość i choćby wszystkie znaki na niebie i ziemi – z sąsiadkami i lekarzami włącznie – wieszczyły pewne kłopoty, to ona tupnie nogą i uda, że nie. I może tak zupełnie, zupełnie na wszelki wypadek, zrobi coś, czego pewnie nie zrobiłaby żadna inna matka. To znaczy: zaprowadzi Klemensa do młodego Roszaka.

Tego samego, który z klatki schodowej wydzielił sobie miniaturowe pomieszczenie, szumnie nazwane salonem tatuażu i który w mięsnym za szkołą kupował świńskie nogi, żeby uczyć się na nich nowego fachu. To dzięki niemu Klemens swój adres będzie miał zawsze przy sobie – na skórze, w widocznym miejscu, bo przecież nie w tej mało pojmującej głowie.

MARCINA ZEŻARŁA JAPONIA

Co ciekawe, jak mówi sam Małecki, Klemens wcale nie został przez niego zmyślony. Gdzieś, kiedyś, zza szyby tramwaju, rzeczywiście widział chłopca-mężczyznę, do tego z plecakiem z nadmuchanymi balonami. I od tamtego widzenia wziął się cały pomysł na książkę. Jego Klemens też jest w nieznanym bliżej wieku – wizualnie ni to już dziecko, ni to zbytnio dorosły. Też nosi w swoim plecaku – znalezionym, a jakże, na śmietniku – kolorowe balony. I pewnie żyłby sobie dalej tym swoim mało świadomym życiem, gdyby nie to, że na środku ulicy, w biały dzień, bez ostrzeżenia i bez większego sensu zmarła mu ta jego Marzena-matka.

I nie, wierzcie mi, że nie zdradzam Wam wiele z fabuły. To dopiero tutaj, w tym punkcie, ta fabuła nam się rozkręca. To tutaj dochodzi do spotkania dwóch światów, dwóch kolejnych odrębności i dwóch – może jeszcze większych nawet samotności. Pierwsza to oczywiście samotność Klemensa, który w ułamku sekundy został sam na świecie. Druga to samotność Olgi – młodej kobiety, które życie z idealnego (trochę na własne życzenie) zmieniło się w piekło. Która – tak, jak wcześniej Małecki – dostrzeże tego ni to chłopca, ni to mężczyznę i później będzie wypatrywała go już wszędzie.

Olga to przy tym kolejna genialnie skrojona przez Małeckiego postać. Jego „Nikt nie idzie” cechują bowiem nie tylko wspaniale skonstruowane i wycyzelowane zdania, nie tylko ujmująco oddane najprostsze chociaż zdarzenia, ale i te postaci. Tak naładowane emocjami, historiami, jakimiś swoimi pretensjami co do tego, co było i nadziejami co do tego, co będzie. Olga najlepsze już miała. Miała chłopaka, który ją kochał i który kochał też swojego brata. A kochał, a nie kocha, bo tego brata, Marcina, zeżarła Japonia.

TAKIE RZECZY PO PROSTU CZASEM SIĘ ZDARZAJĄ

Tylko jak zeżarła? Kiedy? W jakich okolicznościach? I dlaczego Olga nie jest już z Igorem? Po co zaczytuje się on w wierszach śmierci, dlaczego ona go zostawiła, skoro go kocha? Czemu Klemens nie ma dzisiaj ojca? Dlaczego Olga w tej Warszawie – tak przecież zatłoczonej, pełnej ludzi, rozmów, sklepów i neonów, jest tak przeraźliwie samotna? I jak bardzo samotnym trzeba w końcu być, by zabierać do domu obcego, chorego i nieprzewidywalnego człowieka? Przecież on może ją polubić, a może też i zabić. Kto wie, może od początku tylko na to czeka?

Więcej nie zdradzę, po resztę musicie zajrzeć już sami. Ale gwarantuję, że „Nikt nie idzie” to książka naprawdę wspaniała. Jak to u Małeckiego zresztą – ciepła, kameralna, zwięzła, dokładna. Tu nie ma przypadkowych zdarzeń, nie ma rozwleczonych przez kilka akapitów zdań. Proza Małeckiego jest objętościowo skromna. Ale pod względem treści we współczesnej polskiej literaturze nikt mu nie dorównuje. Nikt tak ładnie nie opisuje śmierci, chorób, sytuacji, na które nie mamy wpływu, w końcu – tej naszej samotności. I nikt inny nie potrafi skwitować ich tak prosto, a jednocześnie z taką klasą. A przecież – jak mawiają bohaterowie „Nikt nie idzie”takie rzeczy po prostu czasem się zdarzają.


Więcej informacji o książce znajdziesz pod tym linkiem

Wpis powstał we współpracy z Wydawnictwem SQN


Zdjęcie główne: Mag Pole/unsplash.com
Subscribe
Powiadom o
guest
10 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Ania

Nowy Małecki, jak dobrze!!!

Ola

W piątek biegnę do księgarni <3

Ewelina

Ty tak piszesz o tych książkach, że ja bym chciała przeczytać w końcu jakąś Twoją <3