Nie sądziłam, że można oprzeć film wyłącznie na tym, że ktoś jest zjawiskowo piękny. A jednak. Gal Gadot, aktorka izraelskiego pochodzenia, raczej nie zwróciłaby mojej uwagi na zatłoczonej, wielkomiejskiej ulicy, ale to, jak wykreował ją ten film – czy może raczej: jak ona wykreowała swoją Wonder Woman – to jest po prostu zjawisko. Te rysy, te włosy, te oczy, te uda. Królowa Amazonek nie mogła wymarzyć sobie bardziej urodziwej córki, a świat – bardziej atrakcyjnego wybawiciela. Bo Diana, drodzy Państwo, chce nas wszystkich ratować. Oczywiście, przed złem, co do którego nie ma jeszcze pojęcia, że zwykle wyrządzamy je sobie sami.
Ale po kolei i – żeby nie było, że nie ostrzegałam – ze spoilerami. Otóż akcja zaczyna się na przecudnej wyspie o nazwie Temiskira, na której to skryły się przed światem ostatnie Amazonki. Po tym, jak Ares wybił wszystkich bogów, nie został już nikt, kto mógłby je chronić. Nie dziwota więc, że dni schodzą im na doskonaleniu sztuk walki, do tego w naprawdę sielskich warunkach.
Temu wszystkiemu przygląda się też mała Diana, którą bardziej od bajecznych komnat czy błękitu wody interesuje to, aby samej zacząć się szkolić. Przeciwna temu jest jednak matka – trudno powiedzieć dlaczego, skoro sama stoczyła niejeden bój jako legendarna królowa. Na szczęście z pomocą przychodzi Dianie najlepsza z najlepszych, czyli sama Antiope – to ona dołoży wszelkich starań, aby o jej siostrzenicy wkrótce mógł usłyszeć cały, ludzki świat.
Z ŁUKAMI PRZECIW KARABINOM
Jak nietrudno się bowiem domyślić, tę bezpieczną bańkę, jaką roztoczyły wokół siebie Amazonki, ktoś prędzej czy później będzie musiał przebić. I to niekoniecznie sam Ares. Zamiast niego wystarczył tutaj jeden rozbity samolot i tracący w nim życie szpieg. I chociaż Diana bez żadnego draśnięcia zdołała go uratować, to zaraz za nim na wyspę przybyły całe zastępy uzbrojonych w karabiny żołnierzy. Jeśli po drugiej stronie ustawicie na wpół roznegliżowane, choć szalenie waleczne Amazonki, to bez trudu domyślicie się, że niemałą cenę przyszło im zapłacić za wygranie tej nierównej bitwy.
Steve (w tej roli wyjątkowo dobry tutaj Chris Pine) przyniesie ze sobą o wiele większe jednak zagrożenie. To jest: prawdę o otaczającym ich świecie. Kiedy Diana usłyszy o umierających na wojnie ludziach, postawi sobie dwa cele: zakończyć ich cierpienie i raz na zawsze rozprawić się za stojącym za tą wojną Aresem. I choć mocno sceptycznie jawił mi się pomysł łączenia mitologii greckiej z realiami I wojny światowej, to twórcom filmu udało się ograć to naprawdę zręcznie. Dzięki temu wiemy, jaka historia stoi za naszą główną bohaterką i bogatsi o tę wiedzę możemy razem z nią opuścić wyidealizowaną Temiskirę i odkryć zupełnie nową, choć zbrukaną wojną ziemię.
Oczywiście, zderzenie Diany z realnym światem siłą rzeczy musiało obfitować w całą serię zabawnych perypetii. Jak bowiem komuś, kto nigdy wcześniej nie widział na oczy mężczyzny, wytłumaczyć, że nieco niestosowne jest sypianie z nim, a kusa spódniczka i diadem to jednak niewystarczające jak na XX-wieczny Londyn odzienie? Natomiast trzeba Wam wiedzieć, że Gal Gadot i pod tym względem jest tu doskonała – tak wspaniale naiwna, nierozumiejąca, z tym swoim niegasnącym zachwytem i prawdziwie dziecięcym zdziwieniem. Jej bohaterki po prostu nie sposób nie lubić – nie dość, że jest przyjazna i dobra, to jeszcze w imię pokoju i miłości chce ratować świat.
ŚMIERĆ ZA ŚMIERĆ
I jeśli mogę mieć tu jakieś zastrzeżenie, to dotyczyłoby sposobu, w jaki to robi. Bo w miarę rozwoju fabuły Diana rzeczywiście trafia na wojnę i heroicznie wyzwala na niej tych uciemiężonych. Tylko jak to robi? Ano w imieniu jednych żołnierzy… wybija w pień drugich. Wyobraźcie sobie tę scenę: dopiero co przejął ją widok kalek, poranionych kobiet, głodujących dzieci, przebywających w okopach, Bogu ducha winnych mężczyzn. Niby zrozumiała całe to okrucieństwo wojny, a jednak jak je postanowiła zakończyć? Chwytając za miecz i mordując tych, którzy akurat znaleźli się po drugiej stronie. Dość nietypowo jak na orędowniczkę pokoju.
Czy dało się to zrobić inaczej? Jasne, że tak! Wystarczyło zmienić jej wroga. Ukonkretnić go. Podrzucić jakąś armię czy choćby wyspecjalizowaną jednostkę, którą dowodziłby czarny charakter. Bez tego Diana wymordowała po prostu jednych niewinnych ludzi, by ocalić innych niewinnych ludzi. I w tym sensie nijak nie przyczyniła się do zmiany oblicza wojny. Ba, stała się w niej kolejnym ogniwem.
Sama wojna także budzi tu pewne moje zdziwienie – niby wszyscy mówią o tym, że to pierwsza wojna światowa, a jednak człowiek patrzy na ten ekran i widzi ewidentnie drugą. Zwłaszcza w momentach, gdy po tym ekranie paradują mu jak malowani… naziści. Nazistowscy są tutejsi generałowie z głównym wrogiem w postaci Ludendorffa na czele. Nazistowska wydaje się Doktor Trucizna z tym swoim mordowaniem ludzi gazem. Więc albo to nie ten sposób kreacji postaci, albo nie ta wojna.
TO CO Z TYM ARESEM?
Pytań zresztą miałabym tutaj więcej. Dlaczego Doktor Trucizna robi to, co robi? Bo każdy bohater – dobry czy zły – powinien mieć jednak jakąś motywację. Grająca dr Maru Elena Anaya jej nie ma. Ma za to maskę na twarzy, zna wiele języków obcych i przejawia słabość do Ludendorffa. I to w zasadzie wszystko, co o niej wiemy. Jeszcze mniej wiemy zresztą o nim – poza tym, że nie zgadza się na zawarcie pokoju i dziwnie podnieca go widmo kontynuowania wojny. Naprawdę, przez 3/4 trwania akcji Diana – a wraz z nią także widzowie – mieli wierzyć, że to on będzie tym mitycznym Aresem?
A skoro płynnie przeszliśmy już do wątku Aresa, to… O matko. Sir Patrick Morgan wydawał się tu doskonały. Wcielający się w niego David Thewlis jest tak stereotypowym z urody i manier Brytyjczykiem, że obsadzenie go w roli boga wydawało się bardzo oryginalnym i przewrotnym pomysłem. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nagle nie zaczął się zbroić. Ale to zbroić w tym najgorszym możliwym sensie. W kilka sekund z podstarzałego, dystyngowanego dżentelmena zmienił się bowiem w latającą nad wszystkim i ciskającą ogniem kupę złomu. Ja się pytam: po co?
Najsmutniejsze jest jednak to, jak kończy się ten film. I teraz uwaga, bo spoiler to będzie największy z największych. Skoro po zabiciu Aresa światem nadal targały wojny, to znaczy, że misja Diany… była niepotrzebna. Rozumiem, że twórcy filmu chcieli jak najlepiej pokazać bezsensowność wojny, ale przy okazji pokazali też bezsensowność misji Wonder Woman. A tym samym – całego filmu. Poza tym, skoro już w trakcie pojedynku okazuje się, że to nie Ares stoi za całym tym okrucieństwem, ale sami ludzie, to…. po co było go w ogóle zabijać? Przecież z góry wiadomo było, że ta śmierć niczego nie zmieni.
TAKIEJ BOHATERKI NAM TRZEBA
Sporo rzeczy jest tu zatem mocno pozbawionych sensu. Z tych mniejszego kalibru dość wymienić bal, do którego nasi bohaterowie mocno się przecież przygotowywali, a na którym nie wydarzyło się kompletnie nic. Niby Steve porozmawiał sobie z Maru, ale nic kompletnie z tego nie wyniknęło. Niby Diana odbębniła taniec z obleśnym Ludendorffem, ale zupełnie nie posunęło to akcji do przodu. I naprawdę, nikogo nie zdziwił widok zjawiskowo pięknej nieznajomej, której przez połowę pleców ciągnął miecz? A w końcu – skoro już do jej drużyny dołączył sam Indianin, to czy musiał – na litość boską – puszczać sygnały dymne? To tak oklepane i stereotypowe, że momentami aż boli.
Żeby nie było jednak, film jest naprawdę przyjemny. Wreszcie dostajemy świetnie pomyślaną bohaterkę, która do tego ma zupełnie inne cechy, niż cała banda znanych nam dotąd superbohaterów. Twórcom filmu doskonale udało się pokazać przy tym jej motywację, prostoduszność i poświęcenie. Poza tym Wonder Woman, wykreowana przez Gal Gadot, jest zwyczajnie fajna. Nie tylko piękna, silna i odważna, ale zwyczajnie, po ludzku, fajna. No i miło zobaczyć w końcu superbohatera, którego ego nie ciągnie się aż do nieba.
Dlatego, podsumowując: tak, warto zobaczyć ten film. Śmiało można by chyba zaryzykować stwierdzenie, że „Wonder Woman” to najlepsza produkcja Warnera i DC Comics od lat. Przyjemna w odbiorze, upstrzona dobrymi scenami walki i umiejętnie żonglująca między patosem a humorem. Czy można to było zrobić lepiej? Na pewno. Ale tak, jak jest, też jest wystarczająco dobrze.
A dla niezdecydowanych – zwiastuny:
Zgadzam się chyba ze wszystkim, co tutaj napisałaś. Ten film jest tak pełny kontrowersji, nieścisłości i bezsensownych wątków, a jednak z sali kinowej wychodzi się zadowolonym. Mimo że Steve umarł (nigdy nie mogę się pogodzić z takimi zakończeniami :P), wojna toczy się dalej, sielankę zestawiono z okrutną wojną (o dziwo, bez zgrzytów), no i właściwie ciężko wysnuć jakiekolwiek wnioski z tego, co się właśnie obejrzało. Można by pomyśleć, że film do bani, ale jednak nie. Chociaż rzeczywiście, byłam całkowicie zdezorientowana i podirytowana, kiedy Diana przechadzała się z mieczem zawieszonym nie wiadomo jak gdzieś przy plecach, a sceny z tajemniczą chemiczką… Czytaj więcej »
Nie oglądałam filmu, więc nie mogę się tutaj z Tobą zgodzić lub nie. Mam w planach obejrzenie tej produkcji, umocniłaś mnie w przekonaniu, że warto. W kinie lub w domu, ale obejrzę.
Mnie film urzekł, Gal Gabot (do której mam słabość po Fast and Furious 5) uwiodła. Jestem fanką komiksów DC i Marvela, za Wonder Women z animacji nigdy nie przeczytałam, ale tę filmową mogłabym oglądać cały czas. Jedyne, co mnie w tej produkcji denerwowało, to za dużo wpakowanego patosu. To było tak amerykańskie, mimo, że działo się w Europie… Mam swój nowy ideał urody – Gal :)