Nie wiem, czy mam prawo pisać w ogóle ten tekst. Wiedząc, że moja waga wynosi dziś 48 kg, zaledwie 3 miesiące po drugim porodzie. Nie wiem też, czy miałam prawo do tych wszystkich uczuć i emocji, które towarzyszyły mi wtedy, tych zaledwie kilka lat temu, kiedy ważyłam ponad 20 kg więcej niż dzisiaj. Nie wiem, bo jak patrzę na te liczby z perspektywy czasu, to one nie były ogromne. Za to frustracja, poczucie winy, wstydu, przerażenie, poziom upokorzenia i nienawidzenia samej siebie – już tak. I chociaż w porę zatrzymałam się, zanim BMI zaczęłoby wskazywać u mnie otyłość, to doskonale wiem, czym jest nadwaga. Oraz jak traktują Cię ludzie, kiedy z rozmiaru 34 rośniesz nagle do 42.
KIEDY ŚWIAT CHWALI CIĘ ZA TWOJĄ OSOBISTĄ TRAGEDIĘ
Jestem z tego pokolenia kobiet, które wychowało się na Carrie Bradshaw. Chciałam być piękna, zdolna, ambitna i… chuda. Naczytałam się kolorowych magazynów i uwierzyłam, że sukces jest w rozmiarze zero. Do dzisiaj pamiętam, która polska aktorka powiedziała w wywiadzie te słowa. I szczerze? Prawie mi się to udawało. Przez większość dorosłego życia ważyłam 52-54 kg. Przy wzroście rzędu 160 cm i zerowym zamiłowaniu do sportu uważałam to za całkiem niezły sukces. I nie wiedziałam jeszcze, że nic nie jest nam dane na zawsze. Aż w końcu przyszły problemy. I to tak duże, że zaczęłam chudnąć w oczach, a moja waga w kilka miesięcy poleciała o 10 kg w dół. Wiecie, jak to jest ważyć 43 kg? To nie był sukces. To był strach o własne życie i zdrowie. Okrutny, paraliżujący mnie strach.
Co wtedy słyszałam od innych? Wow, Asia, jak schudłaś! O Boże, jak Ci się to udało? Świetnie wyglądasz! Asia, jakie Ty masz ciało! Ale ja Ci zazdroszczę! Asia, weź się ze mną zamień, ja też chcę tak wyglądać! A Ty wiesz, że ona by wcale nie chciała. Na pewno nie, wiedząc to, co Ty wiesz. W końcu w kilka miesięcy postarzałaś się o 10 lat i wiesz już, że za wszystko trzeba w życiu zapłacić, a cena okazuje się czasem zabójczo wysoka. Ale owszem, początkowo odbierałam to jako sukces. Pławiłam się w komplementach, kupowałam piękne ubrania, byłam z siebie dumna. Do momentu, aż idąc w nocy do toalety nie zobaczyłam w lustrze swojego nagiego, wychudzonego ciała. Wtedy duma zniknęła, a jej miejsce zajęła panika.
ASIA, TY TO SIĘ JUŻ CHYBA NAJADŁAŚ
Czy szukałam wtedy pomocy lekarzy? Oczywiście, że tak. Miesiącami byłam leczona na refluks, którego nigdy nie miałam. Po drodze była gastroskopia i masa innych, niepotrzebnych badań. Aż w końcu wizyta u psychiatry. Wskazania: leki nie, psychoterapia tak. I rzeczywiście, zdziałała cuda! Stopniowo zaczynałam więcej jeść i wracać do normalnej wagi. A później zaczął się drugi dramat. Z niejedzenia wpadłam w kompulsywne objadanie się. Owszem, udało mi się nadrobić straconych 10 kg. A później jeszcze 10. A później jeszcze 5. Tak, dobrze czytacie. Przytyłam 25 kg. W zaledwie kilka miesięcy. Plus terapii: nauczyłam się znowu jeść. Minus: nie wiedziałam, jak to zatrzymać.
Pracowałam wtedy w jednym z najlepszych polskich portali. Elegancka redakcja na 9. piętrze, wymarzony etat dziennikarki. Carrie byłaby dumna. Wszyscy przecież byli, dopóki byłam chuda. Wszyscy mnie lubili, wszędzie zapraszali. Sęk w tym, że później przestali. Do dzisiaj pamiętam trzy sytuacje z tamtego okresu. Koleżankę z biurka obok, która zaciągnęła mnie do toalety i zapytała, czy jestem w ciąży, bo przecież bez powodu nie mogłam zrobić się taka gruba. Kolegę, który widząc moje śniadanie i siedząc ze mną przy stole pełnym ludzi, rzucił do mnie: Asia, ale Ty to się już chyba w życiu najadłaś? Oraz innego, który zawtórował mu: Może podać Ci szklankę wody? Nie do śniadania. Zamiast.
Śmiali się wtedy wszyscy. Ja też. Przynajmniej na zewnątrz, bo wewnątrz się w sobie zwijałam.
DWA ZDJĘCIA, KTÓRYCH MIAŁO NIE BYĆ
Jak widzicie po zdjęciach, później znów udało mi się wrócić do normalnej wagi. To jest: normalnej dla mnie. Wiem, że dla kogoś 48 kg to szokująco mało, ale u mnie to najbardziej optymalna opcja. Owszem, mam przyjaciółki, które ważąc 60 kg wyglądają lepiej ode mnie. Mają piękne, jędrne ciała, krągłe biusty, płaskie brzuchy. Ja, ważąc 60 kg, mam ciało spuchnięte i wiotkie jak drożdżowe ciasto. Fałdy na plecach takie, że robią mi się skrzydełka. Swędzącą od rozciągania skórę na brzuchu, ocierające się uda. I buzię zaokrągloną tak bardzo, że własne policzki wchodzą mi w pole widzenia. Ale wiem, jak takie liczby działają na ludzi. Ta waga 68 kg, która dla wielu jest tą wymarzoną, dla mnie do dziś pozostaje traumą.
Dlatego postanowiłam zacząć od opowiedzenia Wam mojej historii. Żeby pokazać, że cierpienia nie można i nie powinno się wartościować. Że kilogramy i centymetry mogą i bywają powodem niewyobrażalnego strachu, stresu i cierpienia, o którym często nikt poza nami nie ma najmniejszego pojęcia. I że za każdym kilogramem może stać przerażająco smutna historia.
Czy mam jakiekolwiek zdjęcia z tamtego okresu? Dwa. Zrobione przez moich znajomych w czasie wypadu na Chorwację. Żadnego z nich nigdy wcześniej nikomu nie pokazywałam. Czy nie było innych okazji do robienia zdjęć? Oczywiście, że były. Cała masa imprez i wspólnych wyjść, podczas których przypadkiem musiałam wymknąć się do toalety, kiedy tylko inni zaczynali robić zdjęcia. Dziesiątki niezręczności, tłumaczenia się, uciekania z kadru. Rozpaczliwego łapania za telefon i krzyczenia: To może ja Wam zrobię to zdjęcie! Żeby pokazać Wam siebie z tamtego okresu, musiałam poprosić o wysłanie tych zdjęć przyjaciółkę, bo ze swojego komputera dawno je usunęłam. Podobnie, jak wszystkie inne, jakie mi wtedy robiono. Bo to naprawdę bolało. To patrzenie na siebie jak na największą życiową porażkę.
DLACZEGO W OGÓLE WAM O TYM MÓWIĘ?
To wszystko, o czym Wam napisałam i co tutaj zobaczyliście, to „zaledwie” nadwaga. Taki stan ostrzegawczy i sygnał dla nas, że hej, lepiej się tu zatrzymać. Bo kolejnym krokiem jest już otyłość. Definiowana nie jako „problem” czy „nadprogramowe kilogramy”, ale – zwyczajnie – choroba. I nie, otyłość oraz nadwaga to nie są synonimy, więc nie należy ich używać zamiennie. Owszem, obydwa oznaczają nadmierną ilość tkanki tłuszczowej w organizmie, ale różnią je jednak proporcje. O tym, z czym mamy do czynienia, najszybciej powie nam wskaźnik BMI. Jeżeli chcecie, możecie sprawdzić swój pod tym linkiem. Mój w krytycznym dla mnie momencie wynosił 26,56. Gdzie norma kończy się na 25, a od 30 zaczyna otyłość. I to o niej Wam dzisiaj opowiem. A wszystko to w ramach kampanii edukacyjnej „Porozmawiajmy szczerze o otyłości”.
A po co w ogóle o niej rozmawiać? Bo najgorsze, co możemy zrobić, to tę otyłość przemilczeć. Niestety, otyłość w Polsce jest bardzo rzadko diagnozowana i jeszcze rzadziej leczona. Wynika to z kilku czynników. Przede wszystkim pacjenci niechętnie zgłaszają się do lekarza, bo albo nie zdają sobie sprawy z tego, że na nią chorują, albo celowo to ignorują. Ale i sami lekarze często nie podchodzą do niej z należytą powagą. Samo hasło „proszę schudnąć” nie działa jak magiczne zaklęcie. Otyłość to choroba, która wymaga diagnozowania i wdrożenia leczenia. I nie, sama nie minie. Tak, jak sama nie mija cukrzyca, nadciśnienie albo nowotwór. Czy zbagatelizowalibyście którąś z tych chorób? Na pewno nie. A jednak wciąż robimy to z otyłością.
NIE WYSTARCZY POWIEDZIEĆ: WEŹ SCHUDNIJ
Jak pokazują statystyki, w Polsce żyje obecnie 8 milionów dorosłych z otyłością. W praktyce oznacza to, że choruje na nią już co 6. kobieta i co 7. mężczyzna. I – co gorsza – przez ostatnie lata odnotowujemy systematyczny wzrost zachorowań. A przecież otyłość można i trzeba leczyć. Od czego zacząć? Jak z każdą chorobą: od znalezienia dobrego lekarza oraz wykonania szeregu badań. Jako pierwsze wykonuje się badania z krwi. Glukoza, TSH, leptyna czy lipidogram to absolutna podstawa. Metod leczenia jest przy tym kilka. Czasem wystarczy leczenie zachowawcze, polegające na zmianie stylu życia na zdrowszy, czasem konieczne jest leczenie farmakologiczne czy chirurgiczne. A czasem nieoceniona będzie psychoterapia. Ale o tym decyduje już lekarz. Najważniejsze w otrzymaniu pomocy jest zwyczajne zgłoszenie się po nią. Bo otyłość sama z siebie nie mija. Może się za to rozwijać, dając powikłania i stając się zagrożeniem dla naszego zdrowia i życia.
I nie, to nie jest żaden powód do wstydu. Czy wstydzilibyście się, gdybyście zachorowali na grypę? Oczywiście, że nie. Niestety, otyłość to chyba najbardziej piętnowana choroba ze wszystkich. Jakie mamy pierwsze skojarzenia, kiedy widzimy osobę z otyłością? Pewnie o siebie nie dba. Je za dużo albo niezdrowo. Jest leniwa, rozpuszczona i zaniedbana. Nie wie, co to samodyscyplina, dobre nawyki i silna wola. A to przecież nieprawda. Każdy chory to inna historia. Często przepełniona smutkiem, samotnością i walką, z której nikt z zewnątrz nie zdaje sobie nawet sprawy. I nie, słowa „weź schudnij”, „ogarnij się” czy „weź się za siebie” naprawdę tu nie wystarczą. Przeciwnie, mogą poskutkować pogłębiającym się poczuciem beznadziei, rozpaczy czy nawet depresją.
Byłam tam, nie polecam.
OTYŁOŚĆ TO CHOROBA. PRZESTAŃMY JĄ WIĘC BAGATELIZOWAĆ
To, co jest ważne, to uświadomienie sobie, że na rozwój otyłości ma wpływ wiele czynników. I są to zarówno czynniki genetyczne i środowiskowe, jak i styl życia czy nasza własna psychika. I choć w Polsce wciąż brakuje obesitologów, którzy specjalizują się w leczeniu otyłości, to wystarczy już wizyta u internisty, aby dowiedzieć się, jak rozpocząć leczenie. Są dietetycy, psycholodzy i terapeuci – dlatego tak ważne jest, żeby wiedzieć, że nie jest się z tym wszystkim samemu. Nie bać się, nie wstydzić, nie czekać. A jeśli w naszym otoczeniu są osoby chore na otyłość, to nigdy, ale to nigdy nie oceniajmy. Zamiast tego – spróbujmy pomóc i normalizujmy tę otyłość, nadając jej status choroby, a nie powodu do wstydu.
I jeszcze trochę liczb. Na początku roku w ramach kampanii „Porozmawiajmy szczerze o otyłości” przeprowadzono badanie na grupie 1070 Polaków i wyniki nie napawają optymizmem. Aż 80 procent osób z otyłością w ogóle nie uważa jej za chorobę. Przeciwnie, bagatelizuje ją, uważając ją co najwyżej za defekt estetyczny. O tym, że otyłość jest chorobą, wie zaledwie 13 procent Polaków. Natomiast aż 56 procent osób z otyłością przyznaje, że z powodu swojej masy ciała była odrzucana lub wykluczana, z czego aż 61 procent… w szkole. Dlatego tak ważne jest, żeby jak najwięcej o tym mówić. Żeby uświadamiać, że otyłość to nie kwestia estetyki, tylko zdrowia. Że to choroba, którą się leczy, a nie kara za obżarstwo czy efekt czyjegoś lenistwa.
NAJPIERW OTYŁOŚĆ, PÓŹNIEJ DEPRESJA. A MOŻNA TO PRZECIEŻ ZATRZYMAĆ
Więcej informacji o otyłości znajdziecie bezpośrednio na stronie kampanii. Dowiecie się z niej, jakie są przyczyny otyłości, jak można ją leczyć i jak o niej rozmawiać. Przeczytacie też historie pacjentów i otrzymacie realne narzędzia wsparcia, takie jak wyszukiwarka lekarzy, zajmujących się leczeniem otyłości. Dlatego nie bójcie się czytać, pytać i badać. Otyłość nigdy, ale to nigdy nie powinna być powodem wykluczenia tak, jak dzieje się to dzisiaj. Ale żeby to zmienić, potrzebna jest przede wszystkim edukacja społeczna. Oraz świadomość tego, jak ważna jest tutaj psychika. Bo nie wiem, czy wiecie, ale naukowcy potwierdzili już związek między otyłością a depresją. Zresztą, to tylko jedna z chorób, które mogą jej towarzyszyć. Zaraz obok są też inne zaburzenia psychiczne, z bulimią, kompulsywnym jedzeniem i nerwicą na czele. Dlatego osobom z otyłością potrzebne jest kompleksowe wsparcie.
Nie bez powodu mówi się zresztą, że otyłość jest chorobą ciała i duszy. Negatywne, często wrogie nastawienie do własnego ciała, pretensje o jego wygląd i ograniczenia, kompleksy, poczucie bezsilności, zrezygnowania i niesprawiedliwości to codzienność ludzi, chorujących na otyłość. Jeśli dołożymy do tego brak wsparcia ze strony najbliższych, poczucie osamotnienia, negatywne komentarze czy hejt, jakiego doświadczają, to przepis na dramat mamy gwarantowany. A przecież nikt sobie na to nie zasłużył. W jednym z tekstów na stronie kampanii pada zresztą takie piękne zdanie: Nawet jedna uwaga, że otyłość jest chorobą, wyrażona w odpowiednim momencie, może być krokiem milowym w świadomości drugiej osoby. I od tego wszyscy zacznijmy. Od mówienia o otyłości jak o czymś normalnym, nienacechowanym. Szczerze, bez oceniania, z empatią.
Choćby miało to pomóc uświadomić i uratować tylko jedną osobę, to już macie pewność, że warto.
Tekst powstał w ramach kampanii „Porozmawiajmy szczerze o otyłości”
Bo widzisz Asia, wszyscy wiedzą lepiej. A już najlepiej wiedzą jak „motywować”.
– Ja w Twoim wieku tak źle nie wyglądałam
– zrób coś ze sobą
– powinnaś jeść posiłki maksymalnie 200g, masz z czego czerpać
– jak mogłaś zjeść tą przenną bułkę? Zapomniałaś ile masz kilogramów za dużo?
Ja jebie 🙈🙈🙈
Ludzie są tragiczni. Nie każdy z takimi komentarzami sobie poradzi.
W sumie nie wiedziałam, że taka kampania powstała. Fajnie!
Ludzie są okropni, a najbardziej można to odczuć od bliskich. Mówienie pięcioletniemu dziecku że jest grubszy od mamy?! Mówienie,że o co ci chodzi, wyolbrzymiasz, są grubsi i żyją. A problem z nadwagą i otyłością to choroba duszy , nie tylko ciała. To strach przed lustrem, zdjęciami, przed dopasowanymi ubraniami i porównywaniem do drobniejszej kuzynki na weselu brata… Aśka, bardzo potrzebny tekst, dziękuję. Jest nas masa kobiet po 30, które same, po wielkiej walce, dowiedziały się że są wystarczające i znaczą coś więcej niż ich rozmiar z metki.
Dziękuje! To pierwsze co ciśnie mi się na usta. Dziękuje Ci za napisanie tego tekstu, mam nadzieje ze uświadomi on ludzi jak czuje się osoba z nadmiarem kilogramów. Ważyłam kiedyś 45 kg, teraz ważę 30 kg więcej i o ile dobrze się czuje, naprawdę lepiej niż jak byłam ,,mniejsza” to wzrok i komentarze otoczenia po prostu dobijają. Nikt nigdy nie zapytał czemu zaczęłam jeść więcej i tyć, od razu tylko wysnuli wnioski, że przestałam o siebie dbać. Otóż nie, po prostu zajadałam problemy i nie mogłam przestać.