Lojalnie uprzedzam – ta recenzja wzięła się z wkurzenia. Bo jak kocham Zenka Martyniuka i kocham disco polo (choć wyłącznie na polskich weselach), przy którym z parkietu ściąga mnie dopiero słońce albo zbierający się do domu zespół, tak jego filmowa biografia doprowadziła mnie na skraj rozpaczy. Nie dlatego, że była zła. Przeciwnie – „Zenek” to całkiem przyjemny film, ciepły i sentymentalny, choć mocno przy tym nierówny. Sęk w tym, że jest zwyczajnie zmyślony.
I o ile nie mam nic przeciwko wyśmiewaniu mnie za to, że „Przez Twe oczy zielone” znam chyba na pamięć, o tyle średnio lubię, kiedy za moje własne pieniądze robi się mnie w balona.
ZENEK, NIE ŻENEK
Zacznijmy od tego, że takiego obciachu jeszcze przed dniem premiery, to chyba żaden film u nas nie zaliczył. Pierwszy plakat do „Zenka”, okrutnie „inspirowany” plakatem do „Bohemian Rhapsody” sprawił, że ludzie słusznie zaczęli się wyśmiewać, że jaki kraj, taki Freddy. Do tego to hasło, że „król walentynek jest tylko jeden”, kiedy wszyscy wiedzieli, że królem walentynek to będzie jednak Massimo, co to może sobie gwałcić, bo jest przystojny i bogaty i lata helikopterem – no i Bogu dzięki, że tak sobie to życie chłopak ułożył, bo gdyby miał na imię Sebastian, był brzydki i jeździł Oplem, to nikt by już tych gwałtów nie chciał i fabuła jak nic by tu siadła. Ale „365 dni” weźmiemy sobie na warsztat innym razem, bo żenadę – jak wódkę – dobrze sobie dawkować.
W każdym razie, „Zenek” podpadł chyba grafikowi, bo jak ten go udekorował koroną nad „Z”, to jak nic, wyszedł z tego „Żenek”. Ja mam podobnie z tą reklamą Żywca, której hasło brzmi „Chce się Ż”, które – wypowiadane na głos – mój mózg zawsze dopowiada jako „chce się rzygać”. No są po prostu rzeczy, których konsekwencje lepiej czasem przewidzieć. Tu ktoś nie przewidział i ja bym się na miejscu Martyniuka ostro wściekła. Bo królem to go na tym plakacie zrobili, ale co najwyżej obciachu.
JEDEN ZENEK JEST SUPER, ALE DWÓCH ZENKÓW TO JUŻ PRZESADA
Znacie to powiedzenie, że co za dużo, to i świnia nie zje? To ja mam tak trochę z tutejszymi Zenkami. Od razu zaznaczam, że w tej recenzji pełno jest spojlerów. Ale publikuję ją z takim poślizgiem, że kto miał pewnie zobaczyć ten film, ten dawno go sobie zobaczył. W każdym razie, twórcy filmu postanowili podzielić go na dwie części z dwoma Zenkami. I gdyby zrobili to spójnie, konsekwentnie, mądrze i symetrycznie, to mogłoby się to jakoś tam jeszcze udać. A tak po prostu wyszło to źle.
Zacznijmy od tego, że film zaczyna się w momencie, kiedy Zenek chodzi jeszcze do szkoły. I to jest Zenek-mistrz. Naprawdę, czapki z głów, bo już dawno nie widziałam tak wspaniałego wejścia w rolę, jaką zafundował nam młodziutki przecież Jakub Zając. To jest po prostu majstersztyk. Jego Zenek jest absolutnie genialny: romantyczny, dobry, ciepły, naiwny. A do tego tak ujmujący, że gdyby zaczepił mnie na ulicy i chciał mi sprzedać komplet garnków, to – choć nie gotuję – ze dwa bym od niego kupiła!
Co więcej, Zając nie przerysowuje go ani nie obśmiewa, o co byłoby przecież łatwo. Martyniuk ma przecież trochę swoich manier, które – odpowiednio podkoloryzowane – nadałyby się na dobry kabaret. Tu tego nie ma. Jest za to pokazana ogromna wiara i ciężka praca chłopaka, który swój amerykański sen śnić musiał w warunkach niełatwych, to jest: na polskim Podlasiu. Taka to więc trochę historia od zera do milionera. Autentyczna, fajna, momentami zabawna, a na pewno – szczera.
ŚCIEMA PIERWSZA: CZECZOT NA PLAKACIE
I teraz przechodzimy do ściemy pierwszej, która też zaczęła się już na plakacie. Kojarzycie, kto na nim był? Otóż Krzysztof Czeczot, który – jak wskazywałaby chyba logika – powinien grać tu pierwsze skrzypce. Nie wiem, może to kwestia tego, że Czeczot jest lepszym wabikiem na widzów niż Zając? Sama kocham go za rolę Zupy w „Pitbullu” i – nie powiem – szczerze zdziwiłam się, kiedy Zenkiem przez większość filmu pozostawał Zając. Później twórcy filmu zafundowali nam jednak podróż w czasie i Czeczot był już Zenkiem dorosłym. I, niestety, wtedy wszystko siadło.
Po pierwsze, źle tu rozłożono proporcje. Z plakatu wynika, że Zając będzie co najwyżej postacią epizodyczną, zaś to na Czeczocie skupi się cała historia. A było dokładnie odwrotnie. Po drugie, obie części filmu dzieli jednak przepaść. Twórcom nie wyszedł umiejętny przeskok – ja wiem, że jak spadać, to z wysokiego konia, ale tu aż było słychać, jak tyłkami grzmotnęli o bruk. Film się zwyczajnie rozkraczył, a Czeczot – choć aktorem jest dobrym – nie dźwignął roli dorosłego Zenka. Owszem, patrzy się na niego miło, może i wizualnie nawet pasuje. Ale jego postać napisano tak źle, że tego się nie da obronić.
ŚCIEMA DRUGA: PORWANIE, KTÓREGO NIE BYŁO
Otóż Zenek, grany przez Czeczota, to już jest gwiazda. Kochany przez miliony Polaków, bogaty, podróżujący po świecie, rozchwytywany jak te córki na balu, zapraszany nawet do prezydenta. I – jak się chyba okazuje – ma tylko ten jeden problem, że jest śmiertelnie nudny. W przeciwny razie twórcy filmu nie widzieliby chyba potrzeby, żeby do filmu, który z założenia miał być przecież biograficzny, dodawać porwanie, którego nigdy nie było. I to nie byle jakie porwanie, bo dziecka Martyniuka. Sama dałam się na to złapać podczas seansu. Jakie więc było moje zdziwienie, kiedy w domu doczytałam, że owszem – syna to komuś porwali. Tyle, że to nie był Zenek Martyniuk, a Sławomir Świerzyński z zespołu „Bayer Full”. Czaicie to? No dla mnie to jest jednak przesada.
Jak można tworzyć film biograficzny, dopisując zdarzenia, których nie było? I żeby to jeszcze był jakiś lżejszy kaliber – ale serio, porwanie dziecka? Ja rozumiem, że Martyniuk to porządny człowiek. Że skandale się go nie trzymają, kochanek żadnych, dzieci pozamałżeńskich żadnych. Ale – na litość boską – jak ktoś ma za nudne życie na film, to… po co robić o nim film? Oczywiście, odpowiedź jest prosta: dla kasy. I ja tę motywację rozumiem, ale nie rozumiem zwykłego oszukiwania widzów. I niech nikt nie mówi, że przecież to jest film, że tu jest miejsce na zmyślenie. Bo – przypominam – to jest biografia, a format tego zmyślenia przekracza dla mnie granice przyzwoitości.
ŚCIEMA TRZECIA: GDZIE U LICHA SĄ PIOSENKI ZENKA?!
I tu przechodzimy do kolejnego ogromnego rozczarowania, czyli tego, że piosenek Zenka – w filmie o Zenku – praktycznie nie ma. Zdziwieni? Bo ja bardzo. Jak – na litość boską – można robić film o konkretnym muzyku, o konkretnym zespole – i puszczać non stop same covery? Przecież to jego kaleczone „Never Ending Story” to mi się będzie teraz po nocach śniło! Ja rozumiem, że Zenek tak zaczynał. Że kradł czy kupował te kasety na straganach, spisywał słowa z magnetofonu, choć może ich wtedy nie rozumiał. I że to właśnie grywał swoim fanom na imprezach w remizach czy na wiejskich weselach. Ja wszystko rozumiem. Ale to się na przestrzeni filmu wcale nie zmienia!
No to teraz tak: idziecie na film o Zenku Martyniuku, granym – jak wynika z plakatu – przez Krzysztofa Czeczota, a co dostajecie? Film, zagrany głównie przez Jakuba Zająca, w którym nie ma muzyki Zenka Martyniuka, a jego biografia zostaje w dużej mierze zmyślona. Powiem Wam, że jest takie słowo, które najlepiej określa to, jak taki widz (zwłaszcza zenkowy fan) może się czuć. W ramach podpowiedzi: to słowo zaczyna się na „wyru”, a kończy na „chany”.
DISCO POLO ZASŁUGUJE NA LEPSZY FILM. ZENEK TAKŻE
Szkoda więc, że w taką stronę to poszło. Że disco polo dostajemy tu tyle, co na lekarstwo. Że Zenek bywa momentami zmyślony. A można było poprowadzić ten film zupełnie inaczej. Spojrzeć na disco polo szerzej – jak na pewne zjawisko społeczne i kulturowe, którym przecież bez wątpienia jest. Można z niego szydzić, można je potępiać, ale stanu rzeczy to i tak nie zmieni. Masa Polaków zwyczajnie kocha disco polo, a nawet pośród tych, którzy oficjalnie nim gardzą, znajdą się tacy, co to podpici na weselu zaczną sobie podśpiewywać pod nosem, bo teksty znają na pamięć. Czy to nie jest materiał na film? No jest! Bo disco polo – choć momentami pełne kiczu – to jednak ogromny fenomen.
Czy dałoby się zrobić o tym DOBRY film? Tak, co udowodnił kilka lat temu Maciej Bochniak w swoim filmie o tytule „Disco polo” właśnie. Pod tym linkiem znajdziecie zresztą moją recenzję. Tam wszystko było wspaniale podane, a i przekrój hitów rozciągał się od „Jesteś szalona” i „Bierz, co chcesz”, aż po „Ona tańczy dla mnie”. Dlaczego więc tutaj twórcy poszli w zupełnie inną stronę? Dlaczego film o człowieku, który nawet sam wymyślił nazwę disco polo, tak niewiele o tym disco polo nam mówi? Za mało Zenka w „Zenku”, chciałoby się powiedzieć.
„PO TO ŚPIEWAM, ŻEBY LUDZIOM BYŁO WESELEJ”
Żeby nie było – ja z kina wyszłam mimo wszystko szczęśliwa. Zwłaszcza dzięki tej Polsce, którą znowu tu zobaczyłam. Bo tak, „Zenek”poprzez scenografię i kostiumy funduje nam fenomenalny portret lat 80. i 90., nostalgiczny i chwytający za serce. Te fryzury, ubrania, te dywany, ta przaśność. Dla takich obrazków warto było zobaczyć ten film. Oraz dla Zenka Jakuba Zająca, a nawet dla wiecznie podenerwowanego Czeczota czy Karola Dziuby, wcielającego się w klawiszowca. Zresztą, Dziuba jako aktor drugoplanowy jest tutaj wybitny, a jego Ryśka nie sposób chyba nie lubić. Dlatego w ogólnym rozrachunku „Zenek” to nie jest taki znowu zły film. Natomiast nie daruję mu, że jest tak nierówny i nieuczciwy.
Ale jeśli tylko wymazać z pamięci ten fatalny wątek kryminalny i równie fatalne wtręty z filmów dokumentalnych rodem, to „Zenek” broni się całkiem nieźle. Na – powiedzmy – mocne 6 na 10. Oczywiście, film wybitny to to nie jest, ale też nigdy chyba nie zamierzał takim być. Natomiast na pewno jest to żadna porażka ani paździerz, jak niektórzy by sobie życzyli. Przeciwnie. Tak ciepłego, sentymentalnego i naiwnego filmu, z takim do rany przyłóż bohaterem, to ja w polskim kinie dawno już nie widziałam. I szczerze? Bogu dzięki, że tym razem laurkę dostał od nas nie znowu papież, generał czy wybitny sportowiec, ale ot, taki Zenek. Chłopak z ludu, który – jak sam mówi – śpiewa po to, żeby ludziom było weselej.
No śpiewaj, Zenek, śpiewaj. Ale moim zdaniem, zasługujesz na więcej.
Bardzo lubię Czeczota ale zgadzam sie Zając w tym filmie jest mistrzem i życzę mu jak najlepiej, mam nadzieję, że kariera sie rozkręci. W filmie urzekły mnie również dobre zdjęcia. Ogólnie oceniam film jako dobry, zaskoczył mnie na plus. Warto iśc chociażby dla Zająca i Bielawki.
Zwlaszcza dla Bielawki. Afilm ogolnie jak pisze autor – bardzo dobry i przyjemny
Zając rozwalił system! Trzymam kciuki za tego chłopaka, bo należy u się zrobienie kariery! Świetnie pokazał się w filmie. Oby więcej ról dla tego Pana ;)
Na mnie film zrobił dobre wrażenie! Faktycznie mona było wyciągnąć kilka smaczków więcej, ale robota jest dobra! Jak dla mnie szkoda, że nie było muzyki Zenka, choć taka inwencja też mi się podoba ;)