Fot. Jake Givens, Unsplash.com
Łąka była pusta, a dalej zaczynał się las. Powietrze zmieszało się z niebem, wszystko było szare z wyjątkiem wyblakłego miejsca tam, gdzie powinno znajdować się słońce. Deszcz padał albo nie, i tak wszystko było mokre i wilgotne. Od zapachu do trawy, po której chodziło się jak po rzece. Różnica tkwiła w dźwięku i kolorze. Wiał wiatr, bo tam zawsze piździło, lato, jesień, wiosna, zima. Tylko ja, Andrew i Patol szukaliśmy naprawdę, reszta, czyli Muko, Tępy i Euzubiusz, się opierdalała.
Z ziemi sterczały kępy zielonych źdźbeł, horyzont był pofalowany i mgła, jakby Bóg całą noc jarał fajki. Las był ogromny, większy od wszystkiego, co zazwyczaj, większy od bloków, szpitala, banku, szkoły. Ponad nim zaczynała się góra, zupełny obłęd ogromności i monumentu, bardziej nawet niż socrealizm. Jej szczyt wydawał się bliski i osiągalny, ale tylko przez chwilę, bo na duperele nie było czasu. Zbliżała się noc, a jak jest ciemno, nic się nie nazbiera. Właściwie było już szarawo, ale wtedy dzień różnił się od nocy tylko tym, że posiadał kształty, reszta, czyli brak kolorów, senność, marazm i powolność, była jak w nocy. Dzień stawał się na siłę, widać było, że nawet jemu nic się już nie chce.
Mirosław Nahacz, „Osiem cztery”