Jedno z najbardziej krzywdzących haseł? Że ciąża to nie choroba

Teraz już wiem, że złe samopoczucie w ciąży da się stopniować.

Stopień pierwszy: płaczesz partnerowi w rękaw

Stopień drugi: płaczesz skulona na podłodze w łazience

Stopień trzeci: sprawdzasz, do kiedy możliwa jest aborcja farmakologiczna

I tym oto stopniem wchodzisz prosto do piekła.


ALE ZANIM ZAJDĘ

Kiedy zachodzę w ciążę, jestem przeszczęśliwa. Mam stałego partnera, stałą pracę i 30 lat. Śmiało mogę podpisać się pod zdaniem: kiedy, jeśli nie teraz? Zwłaszcza, że noszę w brzuchu tykającą bombę. I to od dobrych 5 lat. To mięśniak, którego wielu lekarzy bagatelizuje, bo przecież tysiące kobiet mają mięśniaki. Sęk w tym, że mój jest nieoperacyjny. Owszem, da się go usunąć – razem z całą macicą. Kiedy się o nim dowiaduję, chodzę od lekarza do lekarza i czuję się jak w „Ukrytej kamerze”. Okna jednego z gabinetów wychodzą wprost na uniwersytet, na wydział psychologii. W oknach nie ma firanek. Ani u nas, ani u nich. Dzieli nas ledwie ulica. Kładę się na ten cholerny fotel, ale odruchowo zasłaniam twarz rękami. Na co słyszę od lekarza, że przecież tam są studenci, nie dzieci. „A nie ma chyba takiego, który by żadnej cipki nigdy wcześniej nie widział”.

Wychodzę, nie wracam. Trafiam do kolejnego gabinetu, też z polecenia, bo przecież do innych nie chodzę. Dwie godziny opóźnienia, pani doktor od drzwi oburzona, że jak w wieku 25 lat mogę nie mieć jeszcze dziecka. Ba, wtedy nie mam już nawet partnera, bo z moim byłym rozeszliśmy się po 4 latach. „To proszę zejść się z powrotem – wytrzymała z nim pani raz, wytrzyma i drugi”. Póki co, mój plan jest prostszy: wytrzymać do końca badania, uciec, nie wrócić. Pech chce, że w trakcie USG – a jakże – dopochwowego – pani doktor dzwoni telefon. Pani doktor zostawia mnie więc na łóżku, usytuowanym na wprost drzwi, z rozchylonymi nogami i głowicą, wciąż tkwiącą pomiędzy nimi. Siada przy biurku, rozmawia. Dzwoni jej córka. Przez kilka minut modlę się, żeby drzwi się nie otworzyły. Po wszystkim nie słyszę nawet „przepraszam”. Słyszę za to: „To co, zapisujemy na zabieg? Pani przychodzi, ja wszystko pani usuwam”.

W końcu trafiam na lekarkę, która zna lek. Eksperymentalny i – jak wiemy już dzisiaj – nie do końca bezpieczny. Opakowanie kosztuje 700 zł, potrzebne są trzy. Ale jak już kupisz sobie dwa, to producent da Ci to trzecie w gratisie. Nie mam wtedy nawet takich pieniędzy, więc pożyczam od przyjaciółki. W połowie kuracji sukces – mięśniak zmniejsza się o połowę. Na koniec kuracji – rośnie dwa razy szybciej niż przed nią. Ale nie narzekam, nie straciłam nic poza pieniędzmi. A mogłam jeszcze wątrobę. Obecnie wszystkie leki, zawierające octan uliprystalu, zostały już wycofane z obiegu. Okazało się, że do tego stopnia uszkadzały niektórym pacjentkom wątroby, że konieczne były przeszczepy…

Moja lekarka to bohaterka, nie chce dać za wygraną. „Młoda pani jest, ja pani żadnej macicy nie wytnę”. Chociaż mogłaby, jest chirurgiem-onkologiem, nie takie tragedie widziała. Zamiast tego, daje mi namiar na radiologa. To on przeprowadza embolizację, którą sam nazywa „wywołaniem zawału, tylko w brzuchu”. Dzięki zamknięciu drobnych naczyń, doprowadzających krew do mięśniaka, ma się on zmniejszyć i nigdy już nie odrosnąć. No mniej inwazyjnie się nie da. Po dwóch dniach mam wyjść ze szpitala, po kilku wrócić do normalnego życia. Tyle w teorii. A jak wygląda praktyka?

Po zabiegu ląduję na sali z dwoma starszymi paniami. To one wzywają w nocy pielęgniarki, bo ja z bólu nie jestem już w stanie. Nikt nie wie, co poszło nie tak. Po dwóch dniach wpada ordynator i mówi, że chciał zobaczyć pacjentkę, która mu zapas przeciwbóli z całego oddziału wyjadła. I w takim stanie odsyła do domu. Odbiera mnie przyjaciółka, szpital jest oddalony około 60 km od Wrocławia, w którym wtedy mieszkałam. Bogu dzięki, jej rodzice mieszkają bliżej. To u nich zatrzymamy się na najbliższe dni, bo boli mnie każdy zakręt, zwijam się jęcząc na każdej dziurze. Kiedy minie miesiąc, z komplikacjami wyląduję w szpitalu. Przez blisko dwa tygodnie nikt mi nic nie mówi, pielęgniarki żartują, że jeszcze dzień i od kroplówek zacznę się świecić. Kiedy pierwszy lekarz rozmawia ze mną jak z człowiekiem, wybucham płaczem. Nie z powodu tego, co mówi. Tylko dlatego, że w ogóle ze mną rozmawia.


JA JEDNA NA MILION

Mija 5 lat, komplikacje zażegnane, mięśniak po embolizacji mniejszy. 5 lat to dużo. Mam to szczęście, że układam sobie życie na nowo. Przeprowadzam się do Warszawy, oboje z Pawłem chcemy mieć dzieci, dajemy sobie czas, bo przecież chwilę temu się zeszliśmy. A mięśniak znów swoje. Podczas rutynowej kontroli okazuje się, że jestem jedną z tych kobiet (2 procent? 4 procent? dziś już nie pamiętam), którym tak zembolizowany mięśniak odrasta. Najpierw żartujemy, że najwyżej trzeba się będzie pospieszyć, ale tym to będziemy martwić się później. Po trzech miesiącach mam kolejną kontrolę, wtedy nikt się już raczej nie śmieje. Ciąża? Jeśli w ogóle, to już. Przy takim tempie wzrostu, „później” przestaje istnieć.

Na szczęście udaje się szybko, bo po dwóch miesiącach starań. Chociaż od początku na każdym kroku słyszę, że trudno może być zajść, ale jeszcze trudniej – utrzymać. Nie myślę o tym. Jestem w ciąży z mężczyzną, którego kocham. Będę mamą. Jestem szczęśliwa.

Przynajmniej w tych momentach, w których nie rzygam.

I nie, ja nie mam porannych mdłości. Mam mdłości całodobowe. O każdej porze dnia i nocy, codziennie, bez chwili wytchnienia. Przez pierwszy tydzień macham na to ręką. Mam wysoki próg bólu, nie takie rzeczy w życiu przeszłam, wiem przecież, że to wytrzymam. Drugiego tygodnia zaczyna się dramat. Rzygam i płaczę, i tak na zmianę. Nie mam już nad tym kontroli. Nigdy nie czułam się tak samotna, wycieńczona, przybita. Nie mam władzy nad własnym ciałem, nic nie sprawia mi już radości, czuję, że ta ciąża mnie po prostu zniszczyła. I wtedy wkracza on – tydzień trzeci, kiedy widzę dla siebie dwie drogi: aborcja albo psychiatra. Po raz pierwszy przyznaję na głos, że ta ciąża mnie kompletnie złamała.

Oceni to tylko ten, kto sam tego nigdy nie przeżył. Kto nie dławił się własnymi wymiocinami, nie wycierał z podłogi rozmazanych smarków, nie przebierał koszulek, mokrych od lecących się strumieniami łez. Trzy tygodnie całodobowych mdłości i wymiotów po wszystkim, łącznie z herbatą, są w stanie złamać każdego. Zwłaszcza, gdy końca nie widać. Wtedy czułam się jak najgorsza matka świata. Dziś czule przytuliłabym tamtą siebie. I obiecała, że naprawdę to kiedyś przemija.

ciąża to nie choroba


CIĄŻA TO NIE CHOROBA? TO ZABIERZ ODE MNIE OBJAWY

Czy idę na L4? Od razu. Z zalecenia lekarza, bo ciąża jest zagrożona. Co zresztą szybko potwierdza wizyta na izbie przyjęć i pierwsze, paraliżujące mnie wtedy krwawienie. Ale gdyby nie to, znalazłabym innego lekarza. Takiego, który wystawi zwolenienie. Dlaczego? Bo mam do tego pełne prawo. Bo średnio 1 na 6 potwierdzonych ciąż ulega poronieniu w pierwszych 12 tygodniach. Podkreślam: potwierdzonych. Wiele kobiet nigdy nie dowie się, że było w ciąży, które straciło. Sporo z nich to te słynne „opóźnione” miesiączki. A ja bardzo się boję poronić, bo nie wiem, czy kolejny raz w ogóle uda się zajść. Co więcej, uważam, że to zwolnienie zwyczajnie mi się należy. Jestem wzorowym pracownikiem, powiedziałabym, że wręcz pracoholikiem. Mój etat to średnio 10h dziennie, włącznie z weekendami. Nie mam sobie nic do zarzucenia. Więc kiedy w końcu potrzebuję odpocząć, nie mam najmniejszych skrupułów.

Czy byłabym w stanie pracować w ciąży? Nie. Pierwszy trymestr właściwie przesypiam. Ale to akurat naturalna reakcja organizmu, który jest wycieńczony mdłościami, wymiotami, obniżonym nastrojem, sennością, zmęczeniem. I sen w tamtych tygodniach naprawdę uważam za błogosławieństwo. Bo te pierwsze tygodnie wcale nie są najlżejsze. Dosłownie – może i owszem, bo z głodu i wyczerpania tracę 3 kg. Ktoś powie, że to nic? Nie wtedy, kiedy startujesz z wyjściowych 47.

To nie elaborat, żebym pisała Wam, co dzieje się z organizmem kobiety w poszczególnych etapach ciąży. Ale z tych najbardziej obrazowych rzeczy, które sama najbardziej dotkliwie odczuwam, to taka tkliwość i następnie ból piersi, że drażni nawet dotyk bawełnianego t-shirta. To krwawienia dziąseł, problemy z oddychaniem, zasłabnięcia, zaparcia, bóle podbrzusza, ucisk na pęcherz. Nie wiem, kto i kiedy powiedział, że ciąża to nie choroba, skoro to są bardzo konkretne objawy.

ciąża to nie choroba


GDZIE MI PANI Z TYM BRZUCHEM

Czy znam kobiety, które pracowały – nawet fizycznie – do ostatniego miesiąca ciąży? Oczywiście. Czy znam takie, które pukają się w czoło na samym myśl o zwolnieniu? Też. Ale znam i takie, które straciły ciąże. Jedną, drugą, trzecią. Znam też kobietę, której tak bardzo zależało na pracy, którą dopiero co dostała, że wychodziła z domu z godzinowym zapasem. Dlaczego? W drodze do pracy musiała raz albo dwa wysiadać z autobusu na przystanku, żeby zwymiotować do kosza na śmieci. Po czym łapała kolejny autobus i jechała dalej. Bohaterka? Akurat tak bym jej nie nazwała. Ale to była jej ciąża i jej decyzje. I naprawdę nie mnie to oceniać.

Bo każda ciąża jest inna i każda kobieta jest inna. Jedna – gdyby nie rosnący brzuch – w ogóle nie zauważyłaby, że jest w ciąży. Druga od pierwszych tygodni będzie się prosić o litość. Ja w dniu porodu miałam na koncie już tyle ciążowych atrakcji i komplikacji, że nie zebrałam tyle przez wszystkie lata wcześniejszego życia. Anemia, problemy z tarczycą, ciążowe zapalenie dziąseł, w końcu – zakrzep żył okołoodbytowych, którego nawet nie chcecie sobie wyobrażać. I chociaż na zdjęciach z brzuszkiem uśmiecham się czasem nieśmiało, to fizycznie i psychicznie byłam wtedy wrakiem kobiety, którą wcześniej znałam. Żeby to zrozumieć, nie trzeba kończyć medycyny. Wystarczy zwykła, ludzka empatia.

Czy doświadczałam jej na każdym kroku? A gdzie tam. Żyjemy w kraju, w którym ciężarne traktuje się jak trędowate. Nie zauważa się ich w autobusach i tramwajach, niechętnie ustępuje im miejsca, nie przepuszcza się ich w kolejkach. Chciała, to ma. Miała siły zrobić, to ma siły i stać. Na drugi raz pomyśli. Jak się męczy, to niech nie wychodzi z domu. Ot, kilka z haseł, jakie wciąż są u nas na porządku dziennym. Ciężarna nie jest uprzywilejowana. Choćby jej teczka medyczna wskazywała na coś dokładnie odwrotnego, każdy wie, że ciąża to nie choroba, a sama ciężarna to leniwa, roszczeniowa pinda, której przepuszczenie w kolejce naruszyłoby fundamenty dobrze nam znanego, bezpiecznego świata.

A gdyby tak zrobić raz coś szalonego? Nie oceniać, a wspierać? Nie mierzyć wszystkich jedną miarą, nie wychodzić z założenia, że skoro nasze babki rodziły w polu, to jedna z drugą mogą dzisiaj postać dłużej w kolejce do Rossmanna? Ot, uśmiechnąć się, przesunąć. Pomyśleć, że nawet, jeśli jej ciąża jest piękna, to poród i tak ją przecież przeczołga? A jak nie poród – to macierzyństwo? Okazać jej tę odrobinę wsparcia, której czasem nie znajduje nawet wśród najbliższych? I nigdy, ale to nigdy nie powtarzać, że ciąża to nie choroba, bo niewiele jest równie niesprawiedliwych, niepotrzebnych i krzywdzących zdań w naszym języku. Chociaż nie powiem – błogosławieni, którzy uwierzyli, a nie doświadczyli.

Bo ja tyle szczęścia nie miałam.


WAŻNE

Pisząc ten tekst, płakałam łącznie trzy razy. Dwa razy pisząc go i raz poprawiając. A przecież od tamtych wydarzeń minęły lata. Szczerze? Nie wiem, czy i teraz bym się na to zdecydowała, gdyby nie kampania „Rodzicielstwo bez filtra”, za którą stoi WaterWipes – marka chusteczek nawilżanych dla dzieci i niemowląt, których używamy, od kiedy tylko pamiętam.

Czy ta kampania jest ważna? Moim zdaniem, najważniejsza ze wszystkich, w jakich brałam udział. Pokazuje rodzicielstwo takim, jakim ono jest, a nie takim, jak nam się niekiedy wydaje. W ramach akcji powstaje wiele doskonałych tekstów, z których jeszcze niejeden złamie nam wszystkim serca. Będą pojawiać się pod adresem https://rodzicielstwobezfiltra.pl/ – zapamiętajcie go, proszę, bo nie wiecie, kiedy Wam albo Waszym najbliższym takie wsparcie się przyda.

Co ważne, marka organizuje też DARMOWE webinary edukacyjne z udziałem specjalistów oraz współpracuje z położnymi i lekarzami, a efekty tych aktywności możecie znaleźć w ich mediach społecznościowych. Informacje o najbliższym webinarze zawsze znajdziecie pod tym linkiem.


A na koniec zobaczcie ten zwiastun.  Całość już wkrótce, ale już teraz zapewniam, że warto:

 

Subscribe
Powiadom o
guest
19 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Sandra

Ależ się z Tobą zgadzam. Jestem w 34 tygodniu i mam ochotę umrzeć. Nawet nie pamiętam, jak wygląda moje niespuchnięte ciało ani co znaczą niebolące plecy lub jak to jest normalnie się załatwić… Jeszcze jeden tekst pt. „O, już niedługo!” albo „Daj spokój, nie marudź, ZOBACZYSZ, co będzie, jak się urodzi”, to przysięgam – zabiję! A tekst starej baby na poczcie „O, przyszła gruba locha i chciałaby bez kolejki” przepłakałam przez kilka dni. I te wszystkie mądre uwagi, że „sobie przesiedziałam ciążę w domu”… Brak nie tylko empatii ze strony innych, brak także słów, by to skomentować… Pozdrawiam!

Ruda

Asia 💙 przytulam 💙
Dałaś rade! Jesteś silna babka, najlepsza Mama! ☺️
Każda ciąża to wyczyn dla kobiety, jej organizmu, jak książkowa by nie była. Potrzeba więcej o tym mówić, uświadamiać, a może w końcu kobieta kobiecie będzie wsparciem 🙏

Natalia

Dziękuję Asia. Gratuluję tak bardzo, wszystkiego, włącznie z napisaniem tego tekstu. Jestem w 31 tygodniu ciąży. Czuję się głupio za każdym razem, gdy „narzekam”, choć obiecałam sobie na początku ciąży, że nie będę lukrować rzeczywistości, bo tego mamy już do cholery wszędzie za dużo. Anemia, zapalenie żołądka, zaparcia, depresja; welcome to the jungle, Jestem też lekarką, która codziennie wyrzuca sobie, że pracowała „tylko do 26 tygodnia”. Bo tam teraz, tam wszędzie na pierwszym froncie są moi przyjaciele i mój mąż, a ja tu oglądam serial. Jestem też przyszłym ginekologiem; chociaż regularnie waham się czy to dobra ścieżka, czy dam radę,… Czytaj więcej »