Zacznijmy od tego, że kiedy w połowie marca wyjeżdżaliśmy z Warszawy, nie mieliśmy pojęcia, że tak naprawdę się z niej wyprowadzamy. Spakowaliśmy tyle samo rzeczy, co zwykle, ogarnęliśmy mieszkanie, powiedzieliśmy naszej niani, że odezwiemy się w ciągu tygodnia, maksymalnie dwóch, jak sytuacja z wirusem trochę się w Polsce uspokoi. Ale, jak sami dobrze wiecie, nie uspokoiła się. Ba – wtedy to my mieliśmy zaledwie rozgrzewkę. Cały ten cyrk z izolacją zaczął się przecież później. I dlatego z perspektywy czasu uważam, że wyprowadzka z Warszawy była najlepszym pomysłem pod słońcem. Ale zacznijmy od tego, jak to się w ogóle u nas zaczęło.
MĘSKI WYPAD NA NARTY DO WŁOCH? SPOKO
Kiedy kilka miesięcy temu Paweł oświadczył, że razem z przyjaciółmi wybierają się na narty do Włoch, nie byłam specjalnie zachwycona. Nie chciałam ciągnąć na taki wypad Staśka, bo ani to dla nas nie byłby w ogóle odpoczynek, ani dla niego też żadna frajda. Wyjazd miał potrwać tydzień, więc od razu wiedziałam też, że samego go tutaj nie zostawię. Gdyby to był wyjazd gdzieś bliżej – spoko, jasne. Ale Włochy? Za duża odległość, zbyt skomplikowany powrót, żeby w razie czego spakować się i wrócić. Nie mówiąc już o tym, że przecież ja na nartach nie jeżdżę, a ile można wypić grzanego wina, gdy wszyscy inni bawią się w najlepsze? No dobra, dużo. Niemniej, wyjazd jawił mi się jako mało atrakcyjny, a kiedy okazało się, że pozostałe dziewczyny też odpuszczają, wizja przeżycia typowo męskiego wyjazdu wydawała się o wiele fajniejsza i im, i nam.
Plan był prosty: 7-14 marca Paweł spędza więc na nartach, a do mnie do Warszawy przyjeżdża przyjaciółka. Znamy się od studiów, widujemy okrutnie rzadko, więc lepszych warunków do wspólnego spędzenia czasu nie mogłyśmy sobie wymarzyć. No ale zaczęło się. Im głośniej robiło się o wirusie, tym częściej sprawdzałam w Google sytuację we Włoszech. Wierzę swojej intuicji, bo jeszcze nigdy mnie nie zawiodła, więc frazę „koronawirus Włochy” czy „koronawirus Lombardia” wpisywałam na długo przed pojawieniem się pierwszego włoskiego pacjenta. No i zaczęło się. Jeden przypadek, drugi. Sami wiecie, jak potoczyło się to dalej. Paweł jeszcze w styczniu postanowił zrezygnować z wyjazdu, większość chłopaków także. A ci, którzy polecieli, wrócili już następnego dnia, bo stoki zwyczajnie zamknięto, a sama Lombardia stała się czerwoną strefą.
MIŁOŚĆ, MIŁOŚĆ W ZAKOPANEM
W każdym razie, skoro już w styczniu wiedzieliśmy, że nici i z jego męskiego wyjazdu, i z naszego babskiego tygodnia, postanowiliśmy poszukać czegoś na miejscu. Odpadały już dalsze wyloty, bo coraz częściej w mediach mówiło się o zamykaniu granic. A że obiecaliśmy Staśkowi, że tej zimy na pewno zobaczy śnieg, to wybór szybko padł na Zakopane. Ładnie, blisko, swojsko, a do tego rzut beretem na cudnie ośnieżoną Słowację. Wyjazd mieliśmy zaplanowany na 6 marca. 4 marca podczas konferencji prasowej Szumowski poinformował o pierwszym przypadku koronawirusa w Polsce. Ale wtedy też się tym nikt u nas za bardzo nie przejmował. Dlatego owszem, pojechaliśmy, ale już wtedy z zachowaniem maksymalnych środków ostrożności.
Wynajęliśmy samodzielny apartament, a nie pokój w hotelu, unikaliśmy skupisk ludzi (zero klubików, basenów, term, zatłoczonych restauracji). Na bieżąco monitorowaliśmy też sytuację, żeby w razie czego wrócić. Ale nic takiego nie było konieczne – w Zakopanem nie było żadnych zachorowań, więc spokojnie spędziliśmy urlop. I to był strzał w dziesiątkę! Kilka razy wybraliśmy się na Słowację, Staszek najeździł się na sankach, porzucaliśmy się śnieżkami, odetchnęliśmy od pracy i miasta, a do apartamentu wpadaliśmy w zasadzie tylko spać. I całe szczęście, że się na ten urlop zdecydowaliśmy. Bo do głowy nam wtedy nie przyszło, że kolejne miesiące spędzimy w izolacji.
ZDĄŻYŁAM PRZEPAKOWAĆ RZECZY
Z Zakopanego wróciliśmy w środę, 11 marca. I już wtedy zaczęła się panika, kolejne przypadki i cała lawina plotek. A to wojsko wjeżdża do Warszawy, a to zaczną odcinać miasta, a to na pewno w sklepach wszystkiego zabraknie. Cóż, akurat o to ostatnie martwiłam się najmniej, bo jeszcze przed wyjazdem do Zakopanego konkretnie uzupełniłam zapasy. Ryże, kasze, makarony, najważniejsza chemia, zapas wody, leki, mleko dla Staśka. No i ten osławiony papier toaletowy. Kiedy wszyscy pukali się w głowę, na co to komu, ja spokojnie ustawiałam je sobie w pomieszczeniu, które robi nam za magazyn. Nie kupiłam hurtowych ilości, ale jednak było tego na tyle dużo, że kiedy w Polsce zaczęła się panika i ludzie masowo ruszyli do marketów, a w sklepach osiedlowych zaczęło brakować choćby cukru czy mąki, my mogliśmy się tylko uśmiechać wiedząc, że chociaż ten problem nas nie dotyczy.
W każdym razie, mam taką manię, że jak tylko wracam z podróży, od razu wstawiam pranie. Pamiętam, że jak ogarnęłam rzeczy i wstawiłam ostatnią suszarkę, był już środek nocy. I całe szczęście, że zrobiłam to od razu, bo czwartek to był już armagedon. Wiecie, te wszystkie historie o mamach, pracujących w ministerstwie, ojcach, pracujących w wojsku i koleżankach dziennikarkach, które w absolutnej tajemnicy donosiły, że jeszcze dzisiaj albo jutro zamkną Warszawę, w ciągu tych pierwszych kilku godzin wcale nie wydawały się śmieszne czy absurdalne. My jeszcze przed Zakopanem planowaliśmy przepakować tylko rzeczy i w weekend pojechać do moich rodziców na kolejny tydzień urlopu. Kiedy więc wszyscy zaczęli straszyć odcięciem Warszawy, stwierdziliśmy, że doba czy dwie nas nie zbawią. Że jeśli faktycznie istnieje ryzyko odcięcia miasta, to chcemy być wtedy już u mnie. I dlatego od razu w czwartek przepakowaliśmy walizki i wyjechaliśmy.
STRACH? RACZEJ WYGODA
Oczywiście, bałam się wtedy wirusa. Byłam na bieżąco z sytuacją we Włoszech i cały czas równolegle monitorowałam sytuację w Polsce. Natomiast Warszawa ma ten ogromny plus, że ma najwięcej szpitali i pewnie najwięcej sprzętu i wykwalifikowanych lekarzy. Oczywiście, ma też największe ryzyko zachorowań, bo lotniska, itd., ale mimo wszystko, nie bałabym się w niej zostać ze względów epidemiologicznych. Ale z czysto praktycznych? Już tak. Mamy cudowne mieszkanie, ale – co powtarzałam Wam na Instagramie już wiele razy – kompletnie niefunkcjonalne. A to dlatego, że… nie ma w nim drzwi. Tzn. są: wejściowe oraz te do łazienki. Natomiast wszystkie nasze pokoje są połączone razem z kuchnią w jedną, wielką przestrzeń. Wygląda to super, dla singla jest super, dla pary pewnie jeszcze też, ale dla rodziny już mniej. W takich warunkach nie da się po prostu pracować. No i ile można fajnie się bawić we troje na blisko 60 metrach?
Moi rodzice mają natomiast wielki dom. Z wielkim tarasem i jeszcze większym ogrodem. Postanowiliśmy więc przeczekać ten czas u nich z kilku względów. Raz, że i tak się już stęskniliśmy i chcieliśmy tu spędzić trochę czasu. Dwa, że w sytuacji zagrożenia (a taką jest jednak epidemia) chyba każdy wolałby być z rodziną. A trzy, że tutaj mamy cudowne warunki do pracy, odpoczynku i zajmowania się dzieckiem. Moi rodzice wspierają nas, jak tylko mogą. A że dom ma dwa piętra, to spokojnie można się gdzieś schować, żeby popracować albo odespać. No i uniknęliśmy największego problemu izolacji, tj. tęsknoty za bliskimi. Wyobrażam sobie, jak ciężko mieli ci, których obostrzenia odizolowały od bliskich. Którzy nie widzieli swoich rodziców całymi tygodniami. Spędzali osobno święta, mogli co najwyżej zadzwonić. My mieliśmy ten komfort, że byliśmy i wciąż jesteśmy w tym wszystkim razem.
CZY ANI RAZU NIE CHCIELIŚMY WRÓCIĆ?
Szczerze? Nie. Raz musieliśmy, jeszcze w marcu, do pracy. Akurat skumulowało nam się kilka współprac, do których trzeba było zrobić zdjęcia z fotografem. Natomiast tutaj także byliśmy maksymalnie ostrożni. Nie zatrzymywaliśmy się w trasie nawet na stacjach benzynowych, nasza Tola była wcześniej w izolacji tak samo, jak my, więc w zasadzie nie ryzykowaliśmy niczym. Spędziliśmy w Warszawie kilka dni, w czasie których udało nam się ogarnąć wszystko, co niezbędne. Mamy to szczęście, że miejscem naszej pracy jest nasze własne mieszkanie, więc nie musieliśmy nawet nigdzie wychodzić. Pamiętam, że nawet jedzenie przywieźliśmy od rodziców, a jak okazało się, że brakuje nam kilku rzeczy do zdjęć i Paweł musiał wyjść do sklepu, to później stałam nad nim jak matka i patrzyłam, czy wystarczająco długo myje ręce, a jego ciuchy od razu wrzuciłam do prania. A przypominam, że było to wtedy, kiedy nie wprowadzono jeszcze tych wszystkich kosmicznych obostrzeń.
Tamten wyjazd był o tyle dobry, że mogliśmy zrobić zapas zdjęć do wielu wpisów i nie kursować bez sensu w tę i z powrotem. No i pokazał nam, że na dłuższą metę siedzenie w takim zamknięciu przez kilka miesięcy byłoby naprawdę ciężkie. Oboje z Pawłem mamy swoje firmy, pracujemy naprawdę dużo. Ja dodatkowo pracuję jeszcze teraz nad poprawkami do książki, co też pochłania mi masę czasu. A Staś właściwie przestał chodzić na drzemki. Wstaje 7-8 rano, czasem nawet 6, i radośnie funkcjonuje do 21. Ale nie, że usiądzie w klockach i już. To mega aktywne i wymagające dziecko, które jest fantastyczne, ale wymaga uwagi i towarzystwa właściwie bez przerwy. Wierzcie mi, że dzień przed powrotem do Warszawy wszyscy byliśmy już tą sytuacją zmęczeni ;-)
CZEGO NAUCZYŁA NAS WYPROWADZKA Z WARSZAWY?
Spakowaliśmy więc kolejny zapas rzeczy i wróciliśmy do moich rodziców. My akurat do kwestii wirusa podchodzimy maksymalnie poważnie. Nawet na święta nie widzieliśmy się z rodziną, przez cały ten czas nie widywałam się nawet z tutejszymi koleżankami. Ba, dopiero przedwczoraj pojechałam zobaczyć z odległości kilku metrów moją przyjaciółkę, bo nie wyobrażałyśmy sobie, że miałybyśmy się nie spotkać przez cały okres jej widocznej ciąży. I całe szczęście, bo dwa dni później (a konkretnie to wczoraj) urodziła! Nadal z nikim się nie widujemy, paczki od kurierów przechodzą na ganku kwarantannę, a na zakupy średnio raz czy dwa w tygodniu jeżdżą albo moi rodzice, albo Paweł. A jednocześnie nie wariujemy. Nie nosimy maseczek, jak jesteśmy na kompletnym pustkowiu, ale nie czujemy też potrzeby, żeby od razu biec do restauracji czy do kosmetyczki. Po prostu: do wszystkiego podchodzimy z głową.
I tak, oczywiście, że powoli trzeba wracać do normalnego życia. Sytuacja w Polsce nie jest na szczęście dramatyczna, więc myślę, że za kilka tygodni wrócimy do Warszawy na stałe. Natomiast te tygodnie tutaj były i są wciąż cudowne. Leniwe, rodzinne, spokojne. I zanim ktoś rzuci, że dobrze mi mówić, bo nie straciłam pracy, spieszę uspokoić – oboje w maju nie zarobiliśmy praktycznie nic. My też ciągniemy z oszczędności. Ale mimo to wiem, że sobie poradzimy. Że Paweł odzyska klientów, których stracił z powodu obostrzeń. Że ja będę mieć oddaną do drukarni książkę. I że znowu będziemy się widywać z przyjaciółmi, normalnie żyć i normalnie zarabiać.
Ale skłamałabym, gdybym napisała, że to był dla nas zły czas. Przeciwnie, mogliśmy być ze sobą więcej i mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Chociaż patrząc na strach, którego się na początku najedliśmy, i tak mam ochotę krzyknąć: losie, nie rób tak nigdy więcej! ;-)
Mimo że sytuacja jest poważna i wszyscy, również wy, przeżyliśmy chwile grozy, to muszę to napisać – piękny wpis :) Miło czytać, że doceniliście ten czas razem i że mimo trudności dacie radę.
Asia, twoje spostrzeżenia i opis doświadczeń są niezwykle interesujące i, przede wszystkim, pouczające. W swoim wpisie skupiasz się na sprawach, o których wielu z nas zapomina, jak znaczenie rodziny i znalezienie równowagi pomiędzy pracą, a życiem prywatnym. Równie ciekawie byłoby poczytać o tym, jak udało się wam urządzić wnętrze nowego domu u twoich rodziców, zwłaszcza że wspomniałaś o różnicy w funkcjonalności pomiędzy waszym mieszkaniem w Warszawie a domem rodziców. Czy te większe przestrzenie dały wam więcej swobody w kwestii aranżacji i dekoracji? Czy może musieliście się dostosować do już istniejącego stylu? To fascynujące, jak miejsce, w którym mieszkamy, może wpływać… Czytaj więcej »