Na zdj. kadr z filmu „Grand Budapest Hotel”, reż. Wes Anderson
– Czemu chcesz zostać boyem?
– Kto by nie chciał? W hotelu Grand Budapest?
Pewnie znacie to uczucie, kiedy stoicie w cukierni przed wielką, oszkloną gablotą i pożeracie wzrokiem te równiutkie szeregi ciast, ciasteczek i tortów. Zachwycających rozmaitością kształtów i kolorów, gdzie nawet nie liczy się smak, bo patrzycie i czujecie, że grzechem byłoby to nadgryźć. I taki jest właśnie ten film.
Jego najmocniejszą stroną jest oczywiście forma – przestylizowana i manieryczna, wciągająca widza w genialne pomyślany i urokliwy świat. Bajkowe scenerie, boskie kostiumy i wyjątkowo interesujący bohaterowie to najmocniejsze atuty tego filmu. Oczywiście, liczy się także fabuła, ale jedno powiedzieć musimy sobie wprost – najnowsze dzieło Wesa Andersona to klasyczny przykład przerostu formy nad treścią. I nie jest bynajmniej to zarzut. Film, dopracowany w najmniejszym nawet szczególe, spójny i konsekwentny, jest tak urzekający, że wszystko inne traci tu na znaczeniu. To trochę jak jak z pozytywką – niech sobie gra, niech sobie trwa. My tylko patrzmy, a w sercu i tak się robi radośniej.
Oto Anderson przenosi nas do przeszłości. Wielki i majestatyczny Grand Budapest Hotel tętni życiem, ściągając do siebie zamożnych i dobrze postawionych gości. Zachwyca wnętrzami i profesjonalną obsługą, wśród której na prowadzenie wybija się Pan Gustave H. Szarmancki, do bólu profesjonalny i do tego zaczytujący się w poezji konsjerż, z równym oddaniem świadczy swe usługi także wiekowym damom. 84-letnia kochanka? Cóż to dla niego, miewał przecież i starsze.
I niech nie lękają się ci, którzy na samą myśl o cukierkowych pastelach dostają tutaj mdłości. Film całkiem nieźle trzyma napięcie, a słodkie sceny skąpane w różach i błękitach przełamywane są na przykład wyrzuceniem kota przez okno. Albo odrąbywaniem paluszków. Ale to już sami idźcie i sobie zobaczcie.
Ja polecam ten film z jednego prostego względu – drugiego takiego dziś nie ma. Ba, nie było od dawna i długo pewnie nie będzie. Jasne, że zaproponowany przez Andersona świat to jedna, wielka iluzja. Ale dobrze chociaż przez chwilę w nim sobie pomieszkać. Zarezerwować jeden z pokojów i z wypiekami na twarzy patrzeć, co będzie się dziać.
I nie można zapomnieć, że kręcony w Goerlitz! Aż żałuję, że wtedy jeszcze tu nie mieszkałam – może spotkałabym Billa Murray’a przy budce z bratwurstami? ;)