Już, już wydawało Wam się, że stara, poczciwa Bridget znalazła ukojenie u boku zdystansowanego, acz szalenie dżentelmeńskiego Marka Darcy’ego? Że uwili sobie gniazdko gdzieś na zacisznej wsi, porankami piją kawę na drewnianym tarasie, a wieczorami wtulają się w koce przy świetle ogrzewającego ich stopy kominka? O, jak bardzo byliście w błędzie!
Oto bowiem Bridget znowu jest sama. Widzimy ją po 12 latach przerwy, w wieku całkiem poważnych, 43 lat. Natomiast świętować postanawia je na swój własny, niepoważny sposób – wbijając urodzinową świeczkę w mało okazałego muffina. A wszystko to przy głośnej muzyce, walającej się dookoła bieliźnie, średnio atrakcyjnym wdzianku i przelewającym się przez palce winie.
Zapytacie: co poszło z Markiem nie tak? A któż to wie! Ot, różnica charakterów. Efekt natomiast jest taki, że Bridget mocno się wzięła za siebie. Pewnie, że wciąż daleko jej do klasycznej piękności, a przesadnie zaróżowione lica wciąż rzucają się w oczy z odległości kilometra, ale za to zrzuciła nieco kilogramów i – jak na ryczącą czterdziestkę – prezentuje się naprawdę świetnie. Dość ma jednak seksualnej posuchy, na którą z własnej woli sama się przed laty skazała. Toteż – nie myśląc wiele – rusza z przyjaciółką na pewien plenerowy festiwal. W planach: muzyka, alkohol i seks. Z pierwszym mężczyzną, jakiego na swojej drodze spotka.
IDEAŁ SIĘGNĄŁ… BŁOTA
O jak wielkie musiało być jej zdziwienie, kiedy eleganckie szpilki dostojnie wbiły się w błoto, pozbawiając ją równowagi i taplając jej nieskazitelnie biały strój w pierwszorzędnym bagnie. Na szczęście wtedy pojawił się on – mężczyzna jak marzenie, szarmancki i pomocny, z którym jeszcze tego samego dnia rozochocona Bridget postanowi spełnić swoje zrywające z seksualną abstynencją postanowienie.
W sumie: no i dobrze, kto jej zabroni? Tylko widzicie, Bridget nie byłaby sobą, gdyby nie dorzuciła nieco do pieca. Tym bardziej, że pech chce, że na horyzoncie co chwilę pojawia się znowu pan Darcy – a to przychodzi na pogrzeb Daniela Cleavera, gdzie wymieniają kilka zdań i mocno krępujące spojrzenia, a to trzyma do chrztu to samo dziecko, co Bridget i zaprasza ją na spacer, który – jak na każdy romantyczny spacer przystało – po chwili kończy się w łóżku.
Podsumowując zatem samiuśki początek filmu: jest jedna matka, jedno dziecko, tylko ojców jakby dwóch.
KTO SIĘ PIĘKNIEJ ZESTARZAŁ
Czy mógł się udać taki eksperyment? Ano pewnie, że mógł! Najnowsza „Bridget Jones” jest więc całkiem udaną komedią romantyczną, która co prawda sięga po wzorzec raczej znany (ani to trójkąty miłosne nie są w kinie nowe, ani tym bardziej w życiu brak świadomości, kto zostanie ojcem), a jednak realizuje go z właściwym sobie wdziękiem.
Jest też przy tym poczciwa, naiwna, niezdecydowana. Nie wzbija się na intelektualne wyżyny i mimo zaawansowanego wieku nadal potrafi mieć w sobie tyle gracji, co koparka na placu budowy. Ale na tym polega jej urok. To nie jest szczupła diva, z którą nie sposób się identyfikować. Choć już i nie grubiutka kluska, która wciskała tyłek w obrzydliwe, elastyczne gacie.
PRAWDZIWE WULKANY MAMY TU PRZYNAJMNIEJ DWA
Pięknie za to postarzał się grający Darcy’ego Colin Firth – ileż w nim jest elegancji! Mówi chyba jeszcze mniej, niż wcześniej, ale jak pięknie świadczą o nim jego czyny! I jak doskonałym jest przeciwieństwem dla energicznego i charyzmatycznego Patricka Dempsey’a, grającego Qwanta. Obaj przystojni, ale różni jak ogień i woda. Qwant przebojowy, romantyczny, dowcipny, żywiołowy. Mark – spokojny, opanowany, zdystansowany, wyczekujący. A jednak jaka między nimi jest chemia! Tak naprawdę, przy nich dwóch Bridget schodzi gdzieś na drugi plan. Niby to ona jest w ciąży i wokół niej wszystko powinno się kręcić, a jednak przez cały seans towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że to nie do niej ten film należy.
A i Sarah Solemani w roli przyjaciółki Bridget spisała się znajomicie. Odgrywana przez nią Miranda jest najpewniej najbardziej szaloną i nieprzewidywalną prowadzącą, jaką widziała telewizja. Nikt tak artystycznie nie położył chyba dotąd wywiadów, nikt też nie wybrał się na podróż dmuchaną kulą z samym Edem Sheeranem. Kolejna kobieta-wulkan, spontaniczna i nieobliczalna. I za to filmowi należy się ogromny plus – każda tutejsza postać okazuje się trafionym w samą dziesiątkę strzałem.
JAK TO W BAJCE, BĘDZIE SZCZĘŚLIWE ZAKOŃCZENIE
Wszystko to sprawia, że losy Bridget śledzi się naprawdę przyjemnie. Może ta historia nie wyrywa z butów, może ścieżka dźwiękowa przyprawia czasem o niekontrolowane przewracanie oczami, może w końcu główna bohaterka denerwuje swoim poziomem nieodpowiedzialności, ale finalnie produkt wychodzi z tego całkiem dobry. Zwłaszcza druga połowa filmu nam się konkretnie rozkręca, tym bardziej, że zajęci jesteśmy obserwacją walki kogutów, czy – jeśli ująć to bardziej dyplomatycznie – nieustającym staraniem się panów o względy ciężarnej Bridget.
Czy zatem mogę polecić ten film? Tak, bo dlaczego by nie. Może nie jest to produkcja na miarę Oscara, ale ogląda się – zwłaszcza w babskim gronie – nad wyraz przyjemnie. Poza tym puenta jest mocno krzepiąca – nie trzeba znaleźć swojego księcia z bajki, jak ma się tych 20 lat. Kolejnych 20 później też bywa całkiem zabawnie.
Zobacz zwiastun filmu:
*przy nich dwóch :) Dzieki za recenzje, dobrze sie czyta (jak zwykle).
A mnie film się średnio podobał – przez jego większą część byłam zażenowana – głupotą bohaterki lub scen, które były na ekranie, co potęgowała reakcja publiczności. Może przez to, że wybrałam się na babski seans z atrakcjami dla kobiet, a może przez to, że okiem nastolatki Bridget Jones była bardziej do przełknięcia i nie żenowało jej zachowanie.
mnie się podobało szalenie, byłam w piątek, w dniu premiery i uśmiałam się jak głupia. z tymże, ja mam ogromny sentyment do całej serii.
za to mój facet był przerażony i nie podobało mu się wcale. jak stwierdził, film był niebywale głupi i przed totalnym dnem ratowały go tylko niektóre zabawne sceny. no ale on, w przeciwieństwie do mnie, nie lubił także poprzednich części.;-)