Może i najnowszy „Thor” wybitny nie jest. Za to drące się, kosmiczne kozy – już są

Pamiętacie, kiedy ostatnim razem widzieliście Thora? A raczej – w jakiej formie? Delikatnie mówiąc, nie wyglądał wtedy niczym bóg piorunów, za to niczym Big Lebowski – już tak. Zapuszczony, nieogolony, z ręką w spodniach jak Al Bundy. No nie był to widok godny pozazdroszczenia. Ale czas minął, rany jako tako się zagoiły i oto Thor postanowił wrócić do gry. Znów wygląda niczym młody bóg, lata na tym swoim toporze jak na miotle i razem z przyjacielem Korgiem pomaga Strażnikom Galaktyki zwyciężać kolejne kosmiczne bitwy. I może dalej pławiłby się tak w tej swojej świetności, gdyby nie Gorr Bogobójca. Przed Wami więc „Thor: Miłość i grom”. Uwaga, będą spoilery! Za to zachwyt – dość umiarkowany.

thor miłość i grom


GDZIE SĄ CI BOGOWIE, KIEDY ICH POTRZEBA?

Skoro o zachwytach mowa, to zacznijmy przewrotnie – nie od Thora, a od jego największego wroga. Rodzi się on właściwie na naszych oczach, kiedy to – wymęczony suszą, głodowaniem i długą wędrówką – błaga bogów o ratunek dla swojej konającej z wyczerpania córki. Pomoc jednak nie przychodzi, a dziewczynka umiera. Mężczyzna trafia za to na swojego boga, od którego oczekuje nagrody wiecznej za te wszystkie trudy i nieszczęścia. Jakie jest więc jego zdziwienie, kiedy zostaje przez niego… wyśmiany. Gorr zabija go więc przy pomocy nekromiecza i postanawia, że w ramach zemsty za niewysłuchanie modlitw wybije teraz – a jakże – wszystkich bogów, jak leci.

I tutaj trzeba przyznać, że bladolicy i żądny krwi Christian Bale spisuje się na medal. Stworzona przez niego postać jest spójna, wiarygodna, kompletna. To zrozpaczony ojciec, któremu po śmierci dziecka nie zostaje już nic, poza żądzą wzięcia odwetu. I rzeczywiście, morduje sobie tych próżnych i leniwych bogów i ja mam do twórców filmu właściwie tylko jedno pytanie: dlaczego my tego nie widzimy?


TO JUŻ RELACJA Z MŁOTEM JEST BARDZIEJ WIARYGODNA

W tym filmie dzieje się naprawdę dużo. Gdybym miała podsumować go jednym słowem, byłby to najpewniej „chaos”. No, może „kozy”, ale o tym za chwilę. Dlaczego więc – skoro nikt tu nawet nie udaje, że próbuje utrzymać tę fabułę w ryzach – nie widzimy kolejnych ataków Gorra? Coś tam o nim słyszmy, aż nagle zjawia się w Nowym Asgardzie. A wraz z nim – Potężna Thor, czyli słynna Jane. Ta, która rozkochała w sobie Thora, po czym napisała mu pożegnalny list i odeszła (dokładnie 8 lat, 7 miesięcy i 6 dni wcześniej, czego nie omieszka jej wypomnieć Thor). Jej powrót jest zresztą dość zaskakujący. To nie jest już nudna pani naukowiec z nosem w książkach, a wojowniczka, która w dłoni ma – uwaga – Mjolnir. I może dzięki temu byłaby nie do zwyciężenia, gdyby nie to, że ma też… raka.

Szczerze? Mnie ta postać jakoś szczególnie nie powala. Jak kochałam Natalie Portman m.in, w „Czarnym łabędziu”, tak tutaj zupełnie mi w tej roli nie gra. Tak samo nie kupuję też tej ich wielkiej miłości. Co więcej, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Thor bardziej stęsknił się za Mjolnirem, niż za nią. A to słabo świadczy chyba o chemii między aktorami, jeśli widz więcej widzi jej między bohaterem a młotem.

thor miłość i grom


„THOR: MIŁOŚĆ I GROM” ZACHWYCA W KOŃCU CZY NIE?

Mam więc trochę problem z tym filmem. Przez znakomitą większość seansu chodziło mi po głowie wyłącznie to, jak bardzo jest on nieudany. Owszem, to wciąż jest fajne kino rozrywkowe, ale jednak nie tego oczekiwałabym od Marvela. Reżyserem jest tu Taika Waititi, więc wiadomo było, że humoru będzie dużo i będzie on balansował na granicy absurdu. Realizacja przeszła jednak moje najśmielsze oczekiwania. Zabrakło mi jakiegoś balansu, czegokolwiek na złapanie oddechu. Oglądanie tego filmu jest jak przejazd kolejką górską, którą ktoś złośliwie zapętlił. Zwalnia dopiero na koniec i wtedy staje się bardziej strawna. Natomiast tyle jest tu bardziej i mniej udanych żartów, że w końcu to bardziej męczy, niż bawi. To trochę jak z tym kumplem-zgrywusem, który najpierw rozśmiesza wszystkich na imprezie, ale jednak łapiecie oddech, kiedy w końcu utknie się tortem. Tutaj tortu zabrakło.

Dla mnie „Thor: Miłość i grom” to przede wszystkim zmarnowany potencjał. Większość bohaterów została tu potraktowana nieco po macoszemu, z samą Walkirią na czele. Nie wiem, jak Wy, ale ja za miesiąc nie będę o niej w ogóle pamiętać. Strażników Galaktyki to już w ogóle żal, bo wyszli na nieudaczników, którzy przybiegają tylko do Thora w potrzebie niczym mały Karol w piaskownicy do mamy. A największą robotę robią tu… kozy. Drące mordy kosmiczne kozy, które albo się kocha, albo nienawidzi. Dla mnie był to genialny akcent, który niezmiennie bawił przez calutki film.


MISTRZOWSKA MUZYKA I RÓWNIE DOBRA OBSADA

To, co należy tutaj pochwalić, to na pewno muzyka. To, jak wybrzmiewa tutaj z ekranu, to jest totalny obłęd. Nie wiem, jak Wy, ale ja sama kocham Guns 'N’ Roses, więc miałam ciarki i aż czułam, jak ta muzyka wbija mnie w fotel. Do tego wspaniała scenografia i efekty specjalne – wszystko to sprawia, że wizualnie ten film to mocne 10/10. Także zupełna zmiana optyki w końcowych scenach filmu, gdzie wszystko nagle zostaje pozbawione kolorów, zbliżenia na bohaterów są większe, tempo zwalnia tak, że niemal nieruchomieje – to wszystko robi ogromne wrażenie. I nawet, jeśli fabuła zawodzi, to to już wystarczająco dużo powodów, żeby ten film obejrzeć.

Kolejny to tutejsza obsada. Chris Hemsworth w roli Thora jest po prostu wspaniały. Zdecydowanie ma twarz i ciało godne bogów, a do tego w roli równie dzielnego i dobrego, jak i potężnego i walecznego bohatera spisuje się znakomicie. Żałuję, że Bale pojawia się na ekranie tak rzadko, ale z pewnością czyni go to jeszcze bardziej wyczekiwanym i tajemniczym. Jest w końcu i Zeus – i to w kreacji – delikatnie mówiąc – dość dyskusyjnej. W mojej głowie jawił się jako wszechmocny, surowy, stanowczy. Waititi za to go obśmiał. Nieudolny, tchórzliwy, z brzuszkiem i skłonnością do orgii zupełnie nie wygląda tu na władcę Olimpu, ale ja tam tę kreację kupuję. A jedna ze scen końcowych zdradza, że jeszcze co najmniej jeden ciekawy bóg pojawi nam się na ekranie.

thor miłość i grom


KAŻDY CHCE BYĆ KOCHANY, CZYLI BANAŁ NAD BANAŁY

Jeśli z czymś jeszcze mam problem, to z ckliwym finałem tego filmu. Skoro uprzedziłam, że będą spoilery, to zakładam, że do tego etapu doszli głównie ci z Was, którzy oglądanie filmu mają już za sobą. I nie wiem, co trąci dla mnie większym banałem. Czy ta Jane, która umiera w objęciach Thora, czy Gorr, który nawraca się i zamiast śmierci bogów, pragnie wskrzeszenia dziecka, czy w końcu padające z ekranu hasła o tym, jak to każdy chce kochać i czuć się kochanym. Oczywiście, wszystko to prawda, ale sama miałam po tym takie: „meeeh”. Ciekawi, choć nie do końca przekonuje mnie też duet Thora i córki Gorra, ale – skoro już lecimy banałem – skwituję to hasłem: „pożyjemy, zobaczymy”.

„Thor: Miłość i grom” nie jest więc filmem wybitnym, ale na pewno ciekawym. Trochę żal, że zmarnowano tak jego potencjał, ale fani Marvela mimo wszystko powinni czuć się usatysfakcjonowani. To jak z tymi chłopakami, o których mówi się, że są sympatyczni. Miło było, wieczór zleciał, ale żeby to powtórzyć, to niekoniecznie. A kiedy po seansie zapytałam Pawła, ile daje temu filmowi w skali od 0 do 10, oboje powiedzieliśmy: 6. Czyli: było okej, choć chciałoby się więcej.


„Thor: Miłość i grom” – zobacz zwiastun filmu:


Zdjęcia: materiały prasowe

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments