Wiecie, co jest fajnego w polskim kinie? To, że jest świeże, niepowtarzalne, klimatyczne i ciągle nas czymś zaskakuje. Nie no, żart. To nie ten równoległy świat, w którym mamy Goslinga zamiast Karolaka i Tarantino zamiast Vegi. Polskie filmy są często nijakie. Nijaki scenariusz, nijaka reżyseria, najczęściej zupełnie żaden plakat promujący i wciąż powtarzający tę samą modę sprzed kilku dekad. I te wiecznie wałkowane, do bólu ograne już twarze. Obiecałem sobie kiedyś, że nie będę robił sobie krzywdy i męczył sumienia takimi produkcjami. Do czasu, aż ktoś, kto się na tym zna, nie powie, że warto na coś zwrócić uwagę. No i się doczekałem.
Jak masz tyle lat, co ja, to ostatnie dobre wspomnienia wynikające z romansu multipleksu z polską produkcją kinową jawią Ci się jako „Chłopaki nie płaczą” albo „Poranek kojota”. I to głównie z sentymentu, bo te filmy nie są już tak zabawne, jak były kiedyś. Jeśli miałaś trochę szczęścia, to mogłaś obejrzeć coś Smarzowskiego albo Koterskiego. A jeśli byłaś w statystycznym polskim związku, to na pewno Twój romantyczny facet zaprosił Cię na „Listy do M”. Które nie były znowu takie złe, przynajmniej pierwsze dwie części. Poza tym ciężko mi przypomnieć sobie coś ciekawego, co zrobiłoby na mnie jakieś większe wrażenie.
Od kilku lat trend się odwraca i w kinach pojawiają się bardziej ambitne, mniej szablonowo-onetowe filmy o pięknych i bogatych z dużych miast. Mniej jest Karolaka, Szyc zaczyna grać inne role. Te stare gwiazdy chyba się połapały, że ciężko im będzie dojechać do emerytury, grając w durnych komediach. Szczyt w postaci pierścionka zaręczynowego w tyłku został osiągnięty. Więcej zdobyć się nie da.
TROCHĘ JAK TARANTINO. TROCHĘ
Scena też jakby się zmieniła. Filmy i seriale powstają pod okiem innych producentów. Poza najpopularniejszymi stacjami (TVP, ty nie) pojawili się globalni gracze jak HBO czy Netflix, którzy stawiają już na zupełnie inny kaliber kina. I co się okazało? Że jak wymieszasz to inne podejście, młode twarze i świeże spojrzenie, to wychodzi coś bardzo fajnego. Pierwszy film, który mnie pozytywnie zaskoczył, to „Jak zostałem gangsterem”, ale o nim innym razem.
Właśnie, bo pisałem wcześniej, że do powrotu do polskiego kina musiał mnie ktoś zainspirować. Był to Martin Stankiewicz, w podcaście u Karola Paciorka, którego nazwy poprawnie nie wypowiedział jeszcze nikt. Poza autorem i opłacanymi gośćmi. To jest oczywiście żart, bo podcast jest fajny. Martin wspomniał tam, że film można kochać albo nienawidzić. Ja mam takie uczucia tylko w stosunku do kina Tarantino, więc porównanie mnie zaciekawiło. Odpaliłem film razem z żoną. Nienawiści nie było, miłości też nie. Ale poczucie dobrze spędzonego czasu – jak najbardziej.
NIBY KTOŚ GINIE, ALE WCIĄŻ JEST ŚMIESZNIE
Z polskimi filmami – szczególnie tymi z kategorii rozrywkowej – jest tak, że stwierdzenie „scenariusz nie był głupi” jest już całkiem dużym komplementem. W przypadku filmu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” mamy do czynienia z czarną komedią. To ten gatunek, w którym ktoś ginie, ale jednak wszystko dzieje się w zabawnych okolicznościach i jest okraszone dużą ilością humoru. I tutaj tak właśnie jest. Jest śmiesznie, czasami mniej, czasami bardziej. Jest też smutno, ale to wszystko się jakoś klei. Nie jest żenująco, a przy takim scenariuszu nie jest to takie proste. A o co w sumie chodzi? A tak trochę sztampowo – jest sylwestrowa domówka, a następnego dnia wszyscy nie żyją. Simple as that! No może nie aż tak bardzo, bo próżno szukacie tu psychopaty z siekierą. Nie było tam żadnego mordercy! Siekiera była, ale w zupełnie innych okolicznościach :)
To, czego mógłbym się przyczepić, to zakończenie, które zupełnie mi nie podeszło. Ale spokojnie, to takie zakończenie po zakończeniu. Ja w głowie kończę ten film na finałowej scenie. A filmowe postscriptum pozostawiam innym.
Trzeba też dodać, że scenarzysta i zarazem reżyser – Jan Belcl – zalicza tu swój kinowy debiut. Jeśli są w tym jakieś niedociągnięcia, to ja przymykam oko. Niech się chłop uczy i wraca z kolejnymi produkcjami.
TYGIEL CHARAKTERÓW, CZYLI NUDY NIE MA
Jeśli lubicie oglądać amerykańskie komedie pokroju „American Pie”, to obudzeni w środku nocy wymienicie typowe archetypy postaci z takich filmów. Cnotliwa dziewczynka i jej dupowaty facet, krypto-gej, frywolna nimfomanka, typowy babiarz, jakaś nawiedzona laska. No i milf. Tak, doczekaliśmy czasów, kiedy w polskich komediach mamy nasze polskie milfy! Ciągle 15 lat za Stanami, ale jednak. I tak absolutnie szczerze, zero wstydu.
I teraz nie zrozumcie mnie źle. Większość postaci jest wykreowanych w bardzo fajny sposób. Są oczywiście jakieś mniej wyraźne osobistości, ktoś pewnie będzie drażnił mniej, ktoś bardziej. Ciężko jest przy tylu osobach na planie znaleźć złoty środek, jednak gwarantuję Wam, że pod tym względem jest nieźle.
Dzięki temu, że na planie mamy taką różnorodność, przez cały film coś się dzieje. Akcja płynie gładko po poszczególnych wątkach, aby czasem skręcić gdzieś i opowiedzieć historię jakiejś postaci drugoplanowej. I każda z tych postaci ma swój charakter. Swoją przeszłość, która coś wnosi do fabuły. Dzięki temu „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” wyróżnia się na tle innych rodzimych produkcji jeszcze jedną ważną cechą – nareszcie nie ma nudy.
I NIE MA, ŻE CIĄGLE TE SAME GĘBY
Jak pisałem Wam wcześniej – jeśli widzę plakat, na którym nie mamy Karolaka czy Szyca, to wydaje mi się, że na ekranie zobaczę same świeże twarze. Dla kogoś, kto nie ogląda TV i unika Pudelka, nawet Wieniawa jest jakimś novum. Wiem, możecie mnie za to zlinczować, jednak tak to odbieram.
Film odpaliłem, licząc na to, że wreszcie zaskoczą mnie jakieś nowe twarze. Wymagań nie miałem wielkich, więc mocno się nie rozczarowałem. Co więcej, zaskoczyłem się całkiem miło. Szczególnie rolą Wieniawy i jej partnera w tragedii, granego przez Mateusza Więcławka. Jeśli do tego dołożymy innych aktorów, którzy równie dobrze radzili sobie z powierzonymi rolami, to wychodzi nam całkiem zgrana, acz mocno zróżnicowana paczka.
No i jeśli ktoś uważa, że z Edytą Olszówką i jej rolą w „Lejdis” kończy się epoka polskich „hot mamusiek”, to spieszę donieść, że mamy tutaj godną następczynię. Monika Krzywkowska w swojej stylizacji, z chrypliwym, zadziornym głosem i zalotnym spojrzeniem w zupełności daje radę. Serio. I nawet Łozo broni się na planie.
WSZYSCY MOI PRZYJACIELE NIE ŻYJĄ. A JA TAM BAWIĘ SIĘ DOBRZE
A zatem: czy „Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” to film, który warto zobaczyć? No pewnie! Nie dlatego, że jest to wybitna produkcja, od znajomości której zależy Wasza pozycja w towarzystwie. Ale jest to coś na tyle dobrego, że zwyczajnie warto. To nie jest kolejna głupia komedia. Owszem, ma durne momenty, ale ma też te bardziej wyniosłe. Ba, ma nawet te smutne! Wszystko jest pomieszane w odpowiednich proporcjach.
Film nie jest też wybitnie zachowawczy. Po równi obśmiewa każdego. I to jest w nim fajne, bo ciężko się czymś znudzić. Co chwilę pojawia się nowy wątek lub duży zwrot robi jakiś już wprowadzony do fabuły.
I błagam, nie patrzcie na film przez ocenę społeczności Filmwebu. Bo tam produkcja dostała 5/10 oraz nominację do Najlepszego najgorszego filmu. Ja Wam mówię, ten film to spokojnie mocne 6.5/10. Jak na nasze standardy, to i tak bardzo dobrze. „Listy do M. 2” mają ledwie 6.3 :)
Z tymi ocenami jest jak z tym kawałem:
Mówi Bóg do Kowalskiego: Życz sobie czego chcesz, ale sąsiadowi dam dwa razy tyle.
Kowalski: Panie Boże, wydłub mi jedno oko.
Nas, Polaków mało co zadowala, a już najmniej jak coś komuś wychodzi. Także ja Wam życzę udanego seansu, a reżyserowi – kolejnych udanych produkcji. Moim zdaniem jest na co czekać.
„Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” – zobacz zwiastun filmu”
Zdjęcia: Netflix/materiały prasowe
Nie przepadam za polskim kinem. Ale ogólnie ciężko mi znaleźć film, który mnie faktycznie wciągnie i mi się spodoba :)