Na zdj. kadr z filmu „Dziennik Bridget Jones”, reż. Sharon Maguire
Po kiego diabła było przychodzić na świat jako kobieta – z tą kurewską zależnością, wmontowaną w ciało jak bomba z opóźnionym zapłonem, z tą niesamodzielnością, z potrzebą przetapiania się na wilgotną, rozciapaną glinę, wtłoczoną w glebę?
Oksana Zabużko, „Badania terenowe nad ukraińskim seksem”
Kiedy pada pytanie, czy czegoś w życiu żałuję, odpowiadam, że nie. A w głowie huczy mi głośne: jednego. Tego, że nie urodziłam się chłopcem. I bynajmniej nie dlatego, że wygodniej sika się na stojąco.
Wolałabym być mężczyzną, bo jest silniejszy. Bo nie rozczula się nad sobą, nie niańczy. Nie był trzymany pod kloszem, nie straszono go, że go zgwałcą, jak pójdzie na spacer ciemną ulicą. Bo może wsiąść w dowolny pociąg i objechać cały świat, nie bojąc się spać na plaży wśród portugalskich surferów, wylądować w głuszy w zimnej, dzikiej Rosji ani być przehandlowanym za dwa wielbłądy gdzieś w dalekim Egipcie.
I tak, ten tekst jest o tym, jak niewygodnie być czasem kobietą. Z powodu tego, jak traktuje nas społeczeństwo, jakie schematy na nas narzuca, czego od nas oczekuje. I z powodu tego, co funduje nam własny mózg. Z jednej strony uderzamy na uniwersytety, stawiamy na samorozwój, karierę. Kupujemy piękne mieszkania i urządzamy je według zagranicznych trendów. Ale z drugiej, prędzej czy później odzywają się w nas instynkty. Zamiast szalonego kochanka, szukamy ojca dla dziecka. Zamiast nowych perfum – wygodnej kołyski. Nie mówię, że to źle. Macierzyństwo jest piękne. Tylko dlaczego biologia wtłacza nas w nie na siłę? Dlaczego z wiekiem odzywa się w nas potrzeba stabilizacji? Założenia rodziny? Dlaczego budzą się w nas hormony, dlaczego piszczymy na widok niemowlaków i mimowolnie się uśmiechamy, kiedy na przejściu dla pieszych jakiś maluch muśnie nas oślinioną ręką?
Chciałabym mieć wybór. Myśleć rozumem, a nie macicą. Być silna zawsze, a nie tylko od święta. Nie do trzydziestki czy też czterdziestki. Zawsze. Bez tej wbudowanej bomby, choćby i miała działać z opóźnionym zapłonem.
Ile kobiet marzyło o podboju świata, by w końcu złożyć broń na rzecz rodzenia dzieci i trwania u boku męża? Ile spoczęło na laurach po którymś z rzędu awansie, twierdząc, że było miło, ale teraz ważniejsza będzie rodzina?
Każda z nas ma pewnie na koncie jakieś małe nie-babskie sukcesy. Remont mieszkania, wymianę opon na środku autostrady. Porąbanie drewna czy skoszenie trawnika. Cokolwiek męskiego, po zrobieniu czego można powiedzieć z ulgą, że wcale nie potrzebuje się do tego faceta. Ale ile razy pomyślałyśmy, że jednak byłoby lepiej, gdyby ktoś zrobił to za nas? Ile razy zmieniałyśmy się w ciepłą kluskę, gdy już spotkałyśmy tego jedynego? Gdzie wtedy podziewa się nasza samodzielność, nasz hart ducha? Czy wtedy też jesteśmy takie dzielne, czy może robimy oczy kota ze Shreka, prosząc facetów o pomoc?
Bo my lubimy być miękkie i ciepłe. Może nie na co dzień, ale chociaż czasami. Kiedy zgaśnie światło, a z twarzy zmyjemy makijaż typu waterproof. Kiedy przytulimy się do mężczyzny i pomyślimy, że zależność jest całkiem przyjemna. Że dobrze mieć obok kogoś większego, silniejszego. Rozsądniejszego. Zaradniejszego.
Że przy nim można być gliną, którą niech świat już dowolnie urabia. I tak, o to do Matki Natury mam żal.
Niezależnie od wszystkiego mamy wybór i możliwość ucieczki, rozpoczęcia na nowo, nawet po etapie pełnienia narzuconych ról społecznych, z trójką dzieci, z kredytem na 30 lat, który scala mocniej, niż pieluchy.. Żal tylko, gdy mając w planach podbój świata lub życie według własnych przekonań, decydujemy się jednak na pozostanie w ciepłych kapciach i rezygnację z siebie w obawie przed pustką, samotnością, brakiem komfortu, lub ulegając otoczeniu.