Gdyby ktoś się uparł, zdołałby pewnie wymienić 1025 sposobów na skuteczną motywację. Mnie na przykład do posprzątania mieszkania mobilizują goście, do odchudzania – za ciasne spodnie, a do zamówienia pizzy na kolację – ot, zwijający się w trąbkę żołądek. Moim ulubionym motywatorem od lat pozostaje jednak wiosna. Ta jedna pora roku, która zmusza mnie do wyjścia spod koca i zrzucenia z siebie polarowej piżamy. No, dobra – od lat nie mam już mojej polarowej piżamy, ale ilekroć przypomnę sobie swój widok w niej, to myślę, że takimi piżamami musi być wybrukowane piekło.
ŻYCIE JAK W BAJCE, CZYLI NOS OD GEPPETTA
Nie, żeby zima była przy tym zła – doskonale sprawdzam się w roli apetycznego burrito, a przesypianie życia idzie mi wtedy jak przesypianie zimy jenotowi. Przychodzi jednak taki moment, że człowiek chciałby móc spojrzeć w lustro bez poczucia obciachu – a do tego nieoceniona okazuje się znajomość tajnej sztuki… makijażu.
Problem w tym, że z makijażem jak z pizzą – im bardziej skomplikowany, tym mniejsze są szanse, że ten eksperyment się uda. Dlatego sama staram się ograniczyć do niezbędnego minimum liczbę potrzebnych mi do jego wykonania składników. I nie, żebym była fanką przesadnej naturalności czy makijażu typu nude – co to, to nie. Zwłaszcza oko musi być czarne, a kreska musi być gruba. Natomiast w mojej kosmetyczce można znaleźć tylko totalną podstawę. Czyli: podkład, puder do zmatowienia, róż do policzków, paletę cieni (z których i tak używam przeważnie jednego), eyeliner, kredkę do oka i – oczywiście – mascarę. W przypływie szaleństwa kupiłam do tego dwie szminki, ale ze szminką na ustach czuję się równo komfortowo, co z kartonem na głowie (a przynajmniej tak sobie ten karton wyobrażam).
Oczywiście, operowanie nawet taką liczbą kosmetyków często skazuje nas na niepowodzenie. Możemy na przykład dobrać podkład zbyt ciemny do naszej karnacji, przez co na własne życzenie rozczłonkujemy sobie ciało i będziemy się prezentować niczym Frankenstein albo pacynka po niezbyt udanej transplantacji. Możemy też dobrać podkład zbyt jasny, przez co matka pięć razy w ciągu godziny powie nam, że wyglądamy na chore, a finalnie wyśle nas do przychodni NFZ, żebyśmy czym prędzej zrobiły sobie morfologię… Chociaż największym wyzwaniem zwykle i tak okazuje się nos. Chwała tym, którzy ogarniają coś z konturowania – mnie na przykład wychodzi ono tak, że finalnie wyglądam, jakby nos mi wystrugał Geppetto. I wcale nie znaczy to, że czuję się wtedy jak w bajce.
PANDY ZOSTAWMY W ZOO
Prawdziwe pole do popisu zaczyna się jednak tam, gdzie przechodzimy do makijażu oka. Kto z nas nie zaliczył obsypujących się na policzki cieni, komu maskara nie posklejała rzęs, komu nie porobiły się na nich mało estetyczne grudki? Komu w końcu ani razu nie zadrżała ręka, gdy próbował zrobić kreski eyelinerem – czy to takim w pisaku, czy z końcówką w postaci pędzelka? Kto w końcu nie obudził się rano z czarnymi plamami pod oczami, bo w przypływie lenistwa położył się spać w pełnym makijażu i tak jakby zapomniał, że nie jest on niezniszczalny? Człowiek – w zależności od fryzury albo gabarytów – wygląda wtedy jak panda lub dziewczynka z „Ringu”.
Dlatego sama od lat stawiam tylko na sprawdzone marki. Takie, co do których mam pewność, że nie zrobią mi krzywdy – nie uczulą, nie podrażnią, nie rozwścieczą porów i nie uruchomią widocznych od grymasów zmarszczek. A także: nie skruszą się, nie rozwarstwią, nie zlepią i nie zmienią konsystencji ze stanu stałego w stan ciekły i paskudnie nie spłyną. Dlatego jeśli chodzi o makijaż oka, to moim faworytem jest obecnie marka GOSH Copenhagen.
Pierwszy raz kupiłam ich kosmetyki jeszcze w czasie studiów na wrocławskiej polonistyce – pamiętam, że ich cena (choć z dzisiejszego punktu widzenia absolutnie normalna) sprawiała, że wielokrotnie stawałam przed pytaniem: nowa mascara czy obiad. Ale każda kobieta, która choć raz w życiu była na randce, wie chyba, że o wiele lepiej wygląda się z maskarą na rzęsach niż z obiadem w brzuchu. Tak więc jakkolwiek próżno by to nie brzmiało, wolałam być piękna niż najedzona.
Dziś, jako kobieta pracująca, nie muszę na szczęście stawać już przed tym dylematem. Co nie oznacza jednak, że całe mieszkanie mam wyłożone kosmetykami. Przeciwnie. Od 10 tuszy z serii „każdy na inną okazję”, „nie wyrzucę, bo mi szkoda” czy „a może jeszcze się przyda” wolę jeden dobry i naprawdę sprawdzony. Tak samo z eyelinerem – ma być czarny, wygodny w użyciu i trwały. Jeśli trafię na takie, które sprawdzają się w 100 procentach, przez wiele kolejnych miesięcy czy lat pozostaję im wierna. Od zawsze wychodzę przy tym z założenia, że liczy się jakość, a nie ilość, a kolekcjonować warto nie rzeczy, a jedynie wrażenia.
Kiedy więc GOSH zapytał, czy zechcę przetestować ich najnowsze produkty do makijażu oka, aż zapiszczałam z radości. A że do testów otrzymałam 3 eyelinery i aż 12 maskar, przez ostatnie tygodnie chodzę po domu lepiej wymalowana, niż stado uczennic na maturalnym balu. I dziś mam dla Was trzy pierwsze wnioski.
Po pierwsze, istnieje eyeliner idealny
Czyli taki, którym da się zrobić prostą kreskę bez użycia poziomnicy, makijażystki albo chociaż szkolnej linijki. Nazywa się Giant Pro Liner i ma formę pisaka, którym da się namalować zarówno cienką, jak i naprawdę grubą kreskę. Ogromny plus leci ode mnie za ekstremalnie czarny kolor i szybkie wysychanie – tutejszy barwnik naprawdę daje radę, a kiedy trzeba, to jest jednak zmywalny. Do tej pory trafiałam na eyelinery, które albo były tak nietrwałe, że kreskę trzeba było co chwilę poprawiać, albo trwałe do tego stopnia, że podczas demakijażu należało posiłkować się papierem ściernym. Tu tego problemu nie ma. Jest za to precyzyjna aplikacja i wodna formuła, która nie obciąża powieki, daje piękne krycie i pozwala na stworzenie takiej kreski, jaka nam się tylko zamarzy.
Po drugie, istnieje coś takiego jak kajal
Tak, wiem, jestem kosmetyczną ignorantką. Zanim nie odezwał się do mnie GOSH, nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle wynaleziono. Dlatego wcześniej mordowałam się, ilekroć chciałam podkreślić sobie linię wodną albo zrobić makijaż w stylu smokey eyes. Teraz jestem absolutnie zakochana zarówno w jego kremowej konsystencji, jak i w efekcie, jaki daje. Co prawda do zrobienia tradycyjnej kreski na górnej powiece nadal wolę tradycyjny eyeliner, ale jeśli chodzi o pomalowanie linii wodnej czy właśnie efektowne rozcieranie, to kajal nie ma sobie równych. A jeśli macie ochotę na produkt 2 w 1, to od razu sięgnijcie po Giant Pro Double Liner – jedna końcówka to właśnie miękki i długotrwały kajal, druga zaś – intensywny i głęboko czarny eyeliner. Obydwa bez parabenów i perfum.
Po trzecie, nie istnieje życie bez maskary
Bez względu na to, czy marzy nam się lekki, wiosenny look, czy ciężkie, typowo wieczorowe wykończenie – maskara musi być. Zwłaszcza, jak ma się rzęsy cienkie jak piórka i ich niepomalowanie grozi pytaniami o to, czy zostawiłyśmy je przez przypadek w domu. Co więcej, takie rzęsy wymagają specjalnej pielęgnacji – źle dobrana maskara sprawia, że zamiast uwodzicielskiego wachlarzu nad powieką tworzy nam się posklejana, brzydka papka. Ewentualnie zamiast podkręcenia rzęsy prostują nam się jak uczeń podczas odśpiewania hymnu, a zamiast trwałego wykończenia tusz kruszy nam się na policzki – nierzadko razem z naszymi własnymi rzęsami. Tutaj każda ze szczoteczek dała sobie radę, choć moją ulubienicą zostanie chyba Waterproof Volume Mascara, czyli pogrubiająca, wodoodporna maskara, która nie skleja, nie tworzy grudek i nie spływa nawet po dziesiątym ziewaniu (a w spaniu i ziewaniu nie mam sobie równych).
A TERAZ…KONKURS DLA WAS!
Żeby nie było, że testujemy te produkty na sucho, to także i Wy macie okazję przekonać się o ich jakości na własnej skórze. Wystarczy, że powiecie mi, jaki cytat bądź hasło motywują Was w życiu najbardziej. Pamiętajcie, że odpowiedź nie musi być długa – ważne, żeby była ciekawa!
Do wygrania jest 5 zestawów kosmetyków marki GOSH Copenhagen. W skład każdego z nich wchodzą 3 eyelinery i aż 12 mascar, więc będzie co testować! Na Wasze odpowiedzi czekam do 27 kwietnia, a wyniki pojawią się tutaj, w zaktualizowanym wpisie, do 1 maja. Szczegółowy regulamin konkursu znajdziecie pod tym linkiem.
WYNIKI KONKURSU
Dziewczyny! Po raz kolejny pokazałyście, że jesteście naprawdę świetne! Wybór zwycięskiej piątki znowu nie był łatwy, ale zasady to zasady. A zatem, przed Wami laureatki konkursu:
Martyna Tyśka Tomczyk – za uśmiech, który kosztuje mniej od elektryczności, a daje więcej światła
Ania Zielińska – za przypomnienie, że nawet Cindy Crawford nie wygląda jak Cindy Crawford, kiedy wstaje z łóżka
Alicja – za piękną historię Harolda i cytat z Samuela Becketta
Anna Tabak – za odwagę celowania w księżyc, dzięki której w najgorszym wypadku i tak będziemy między gwiazdami
Beata Piwowar – za celną uwagę, że to nie problem jest problemem, a nasze podejście do problemu
Wszystkim Wam dziękuję dzisiaj za udział i zapewniam, że jeszcze niejeden konkurs nam się tutaj trafi. A zwyciężczynie bardzo proszę o przesłanie mi danych do wysyłki (razem z numerem telefonu dla kuriera!) na adres mailowy: joanna.pachla@gmail.com w ciągu 5 najbliższych dni roboczych.
„Człowiek, który goni dwa zające, nie złapie ani jednego” – Konfucjusz. Bo czasem lepiej skupić się na jednej rzeczy, zamiast próbować być najlepszym we wszystkim. :)
„Na drodze do sukcesu można popełnić tylko dwa błędy: nie wytrwać do końca lub nigdy nie zacząć” ~Budda
Uważam, że bardzo trafne i dające do myślenia.
Asiu, ale Ty już masz piękną figurę po porodzie!
Dziękuję! <3 Ja to chyba w ogóle jestem wielką szczęściarą, bo w czasie ciąży miałam właściwie lepszą figurę niż przed nią :))