Ponoć dzieciństwo to najlepszy okres w życiu człowieka – wszystko możesz, nic nie musisz. Dnie wypełnia Ci zabawa, a jedynym Twoim zmartwieniem jest to, jak tu w grudniu udać przed św. Mikołajem, że przez cały rok było się grzecznym dzieckiem. A jednak, kiedy mocniej się skupić, to okazuje się, że nie wszystko było w nim takie kolorowe – sama do dziś pamiętam kilka swoich największych fobii z tamtego okresu. Pewnie większości z Was wydadzą się głupie albo banalne, ale mnie doprowadzały wtedy do płaczu. A może Wy też mieliście jakieś? Jeśli tak, koniecznie dajcie znać w komentarzu!
1. Buka z Muminków
Wielka, brzydka, z wyłupiastymi oczami i wiecznie wyszczerzonymi zębami. Z twarzy podobna zupełnie do nikogo, a z postury – do niezbyt starannie uformowanego walca. Nie czarujmy się – jak się miało tych kilka lat, to Buki po prostu nie dało się lubić. Była fioletowa i zła, a jej pojawieniu się zawsze towarzyszyły złowieszcze dźwięki. Co gorsza, przyciągało ją właśnie światło i ciepło, przez co nigdy nie można było czuć się we własnym domu bezpiecznie. A wiadomo, co robi Buka – Buka przychodzi po niegrzeczne dzieci. Do tego niesie ze sobą przeraźliwy chłód, a na ziemi, na której dłużej postoi, nigdy już nic nie wyrośnie (biada temu, na kim Buka by kiedyś usiadła!).
Z perspektywy czasu myślę, że ona wcale nie była zła – była tylko samotna i nieszczęśliwa. Ale kiedyś… Kiedyś była w mojej głowie tym, kim straszy się dzieci przed snem. Nawet Baba Jaga wydawała się bardziej w porządku, a Gargamel przy nich to już w ogóle był pikuś.
2. Jazda na łyżwach
Jeden z tych lęków, które mi zostały do dzisiaj. Czy tylko ja, wchodząc na lodowisko, zawsze bałam się, że się przewrócę i inny łyżwiarz utnie mi rękę? Albo chociaż palce? Nie pomagały zapewnienia, że to się nigdy nie zdarza, ani nawet najgrubsze rękawice świata, swoimi rozmiarami przypominające rękawice bokserskie. Łyżwy stanowiły bezpośrednie zagrożenie życia i już. I nie chcecie wiedzieć, jakie obrazy podsuwała mi wtedy moja wyobraźnia: biały lód, dookoła czerwona krew. I masa pochylających się nade mną ze współczuciem dzieci. Tak, właśnie tak to widzę do dzisiaj.
Parę lat temu postanowiłam stawić czoła temu lękowi (ok, wcale nie chciałam, ale przyjaciółka mnie do tego zmusiła) i wiecie, co? Nic kompletnie nam z tego nie wyszło. Przez bitą godzinę stałam nieruchomo przy bandzie, a kiedy jeden, jedyny raz się puściłam, to zaliczyłam takiego orła, że spodnie strzeliły mi w kroku. W jednej chwili straciłam więc ulubione spodnie oraz resztki honoru.
3. Mleko i zbierający się na nim kożuch
Kto to w ogóle wymyślił! Ja wiem, że zdrowe i że dobre dla kości, ale mleko wciąż pozostaje numerem jeden na mojej pełnej lęków liście. Z rodzinnych opowieści kojarzę, że odstawiłam je w szóstym miesiącu życia, więc nawet schlebia mi, że taka byłam wtedy świadoma. Ba, nigdy w niczym nie byłam dłużej konsekwentna, niż w swojej nienawiści do mleka! W dorosłym życiu próbowałam się z nim pogodzić, dolewając minimalne ilości do kawy. Niestety – raz, że się po nim źle czułam, a dwa, że kawa jak smoła – z założenia musi być czarna. Natomiast nie chcielibyście widzieć mnie, kiedy się takim mlekiem przypadkowo oblałam. Do dziś paraliżuje mnie kompletna odraza i od razu biegnę pod kran z nieruchomą ręką…
I o ile w tym lęku jestem pewnie odosobniona, to co powiecie na… zdobiący kakao kożuch? To już chyba dla każdego musiał być szczyt okropieństwa. Podobnie jak widok babć, zbierających ten kożuch palcem i oblizujących później palec ze smakiem.
4. Ciemności, w których może czaić się laleczka Chucky
Oglądaliście, znacie? Matko, co to był za horror! Nie pamiętam, ile miałam lat, kiedy pierwszy raz ten film oglądałam, ale na samą myśl o nim wzdragam się jeszcze do dzisiaj. Już samo wspomnienie tych rudych, rozczapierzonych włosków, jeansowych ogrodniczek i kolorowego sweterka przyprawia mnie o zawrót głowy. I jeszcze te pulchne policzki i oczka, oczywiście niebieskie! Nie wiem, jakim trzeba być człowiekiem, żeby wymyślić horror o gadającej lalce, którą pewien 6-latek dostaje w prezencie. I która, żeby było wesoło, nawiedzona jest przez seryjnego mordercę. Wiem natomiast, że ten film był zły i sama nie pozwoliłabym oglądać go dzieciom.
Co więcej, jeden, jedyny raz w życiu sama postanowiłam uszyć wtedy lalkę. Ot, zwykłą szmaciankę, z oczami z guzików i brzuchem pełnym waty. Nie wiem, czy to była zasługa wcześniej obejrzanego horroru, czy może ewidentnego braku talentu, ale lalka wyszła mi tak okropna, że autentycznie się jej wtedy bałam. Od razu trafiła więc do komórki, a ja tylko wyglądałam z pokoju, czy aby nie uchyla sobie drzwi. Nie muszę chyba mówić, że od tamtej pory nie miałam już nic wspólnego z igłą i nitką?
5. Żądne pieszczot ciocie
Idę o zakład, że też takie macie. Duże, puszyste, w powyciąganych swetrach. Skropione zbyt intensywnymi perfumami i pragnące na śmierć wszystkich zagłaskać. Na zmianę: szczypią w policzki, tulą do obfitych piersi (bo tylko do nich im sięgasz) i mówią: a Ty, Ty, bobasku, ale Ty wyrosłaś. Matko kochana! Ktoś im powinien tego zbiorowo zabronić. A już szczytem okropieństwa było, kiedy akurat musiałam się czymś pobrudzić – wtedy one wszystkie, jak szkolone w tej samej ławie, śliniły swój ciepły palec i dawajże szurać mi nim po buzi. Naprawdę, wolałabym mieć wtedy twarz popisaną choćby i mazakiem.
Z ciotkami wiązał się zresztą jeszcze jeden lęk: że zaraz każą nam coś recytować. A to powiedz wierszyk, a to zaśpiewaj piosenkę. Nie garb się, nie machaj nogami przy stole, nie waż się pisnąć słowem w kościele. Aż sparafrazowałabym tytuł słynnego dzieła Freuda i napisała esej pt. Ciotki jako źródło cierpień.
6. Połykanie ogromniastych tabletek
Dzisiejsze dzieci mają z chorowaniem zdecydowanie łatwiej – wiele leków dostępnych jest jak nie w syropach, to chociaż w rozpuszczalnych w wodzie tabletkach. Może i wciąż smakuje to dosyć paskudnie, ale przynajmniej jest jakaś alternatywa dla tego, żeby się nie zadławić. Moje pokolenie tyle szczęścia nie miało – niemal wszystkie lekarstwa były w wielkich jak pół palca tabletkach. A ja osobiście już od najmłodszych lat boję się zadławienia – dlatego zawsze bałam się też wigilijnej kolacji, bo nierozerwalnie związany był z nią karp i mogąca utknąć w gardle ość. Dlatego łykanie tabletek to był dla mnie koszmar.
Oczywiście, moja mama miała na to sposób. Ręka do góry, kto też dał się nabrać na nadziewaną czekoladę, nafaszerowaną kawałkami pokruszonych lekarstw! To było podwójnie strasznie – z jednej strony wiesz, że nie masz wyjścia, a z drugiej bezcześcisz tak uwielbiane przez siebie słodycze. I następnym razem nie wiesz już, czy nadzienie rzeczywiście jest jeszcze truskawkowe, czy może ktoś pokusił się już o paskudną podmianę. Niestety – choć od tamtej pory minęły lata, tabletki do dziś nie potrafię połknąć.
7. Picie tranu
Z dzieciństwa mam też w głowie jedno, proste skojarzenie: jak coś jest zdrowe, to musi być też niedobre. Ale! Taki szpinak na przykład był wstrętny, ale jakoś się bronił, bo jadał go przecież sam Popeye. Ale tran? Tranu nie broniło kompletnie nic. Koszmar zaczynał się już na etapie odkręcenia butelki. Nieznośny zapach ryby doskonale uzupełniała równie fatalna konsystencja – wtedy byłam pewna, że dokładnie tak samo obrzydliwy może być tylko samochodowy olej. No i jeszcze ten smak! I to, co zostawiał po sobie w buzi… Miałam nawet taką teorię, że mama, która daje swojemu dziecku tran do wypicia, musi go bardzo, ale to bardzo mocno nie kochać.
No i spróbujcie przekonać takiego malucha, że tę śmierdzącą maź ładujecie mu do buzi dla jego dobra. Nie ma chyba takich argumentów, które by go do tego przekonały. A przypominam, że sama mam dziś okrągłych 30 lat – więc wyboru wtedy zbyt dużego nie było. Brało się w sklepach, co było i nie było wybrzydzania, że nie ten zapach i smak.
UWAGA, JEDNA Z TRAUM LECI DO KOSZA!
Dlaczego o tym wszystkim sobie i Wam dziś przypominam? Bo prezent – akurat tuż przed świętami – postanowiła zrobić mi Domowa Apteczka. Zapakowała mi w karton i przysłała do spróbowania swoje… – tak, tak – trany. Jeszcze tych 20 lat temu nie życzyłabym podobnej przesyłki nawet najgorszemu wrogowi, ale przekonał mnie prosty i klarowny układ – każdy sam sobie próbuje ich smaku, a jeśli szczerze go nie pokocha, firma gwarantuje szybki zwrot pieniędzy. Pomyślałam wtedy, że trzeba być bardzo, ale to bardzo pewnym swojego produktu, skoro każdego dnia ryzykuje się ewentualnym bankructwem.
Co ciekawe, Domowa Apteczka to żadne tam wielkie koncerny. To mała, rodzinna firma, jaką prowadzi przemiła pani Ewa razem ze swoim mężem. Po tym, jak ich dzieci chorowały bez końca, a oni wciąż przebywali z nimi na zwolnieniach, postanowili przetestować budowanie odporności na własnej rodzinie. I tak wyspecjalizowali się w produkcji tranów o aksamitnej, miłej podniebieniu konsystencji. Do tego – bez posmaku ryby. I po kilku tygodniach testów zapewniam Was, że nawet minimalnie nie przypominają one tranów, którymi kiedyś katowało się dzieci.
Ktoś z Was zapyta: no dobra, ale… po co? Otóż po to, że trany to naprawdę recepta na zdrowie. Nie bez powodu produkuje się je z oleju z wątroby rekina – nie wiem, czy wiecie, ale to długowieczna i odporna na wszelkie choroby ryba, która bardzo szybko regeneruje swoje siły. Tak samo i w przypadku człowieka pomaga więc w budowaniu naturalnej odporności. Do tego w ich tranach znajdziemy cały pakiet dodatkowych składników, takich jak np. witaminy A, C, D, cynk oraz selen, obecne w tranie z rekina grenlandzkiego, kwasy Omega 3 oraz witaminy A, C, D i E w tranie dedykowanym mamom i maleństwom czy kwasy Omega 3 oraz kompleks aż 14 witamin i mikroelementów w tranie o smaku pysznych owoców tropikalnych, jakie już od 1. roku życia możecie podawać swoim dzieciom.
Dlaczego to wszystko mnie przekonuje?
Po pierwsze, nie umiem połykać tabletek, więc nie za wiele opcji mi pozostaje. Dlatego od pierwszego wejrzenia kocham wszystkie płynne odmiany suplementów i leków.
Po drugie, trany z Domowej Apteczki są naprawdę pyszne, więc pije się je z przyjemnością, a nie na siłę, łącząc tym samym przyjemne z pożytecznym.
Po trzecie, w ich produkcji nie używa się cukru, dzięki czemu są wskazane dla osób z nadwagą, a nawet cukrzycą.
Po czwarte, mają starannie dobrany skład, dzięki czemu można podawać je całej rodzinie i dbać o odporność dorosłych, a w przypadku dzieci – także o ich odpowiedni rozwój.
Po piąte w końcu, forma emulsji ułatwia spożycie tranu i w efekcie jest on o wiele szybciej i łatwiej trawiony i wchłaniany z przewodu pokarmowego niż zwykły, ciężkostrawny olej.
A niżej zdjęcia tranów, które miałam przyjemność testować. Smakowo: owoce tropikalne, mango i brzoskwinia i soczysta cytryna. Jeśli więc na liście postanowień noworocznych wpisałyście dbanie o siebie, to Wam także polecam ich szybko spróbować. A sama skreślam trany z listy swoich dziecięcych traum – kto wie, może kiedyś przekonają mnie do siebie i łyżwy? ;)
Stawianie baniek. :( . Tran zawsze lubiłam, może właśnie dlatego, że w porównaniu do baniek jawił mi się jako najsmaczniejsza czekolada. Ale w formie emulsji chętnie bym spróbowała, ciekawe czy zasmakowałby mojej Dwulatce.
O matko, tego nigdy nie miałam! Dobrze kojarzę, że to się przysysa do skóry takie gorące szklane bańki? To chyba musi boleć? A Dwulatka z tranów powinna być zadowolona – nawet, jeśli jest bardzo wymagająca! ;)
Tak – gorące bańki i niestety tak, to boli. Brr… A mnie jeszcze tata pocieszał, że za jego lat młodości owe siniaki się dodatkowo przecinało by spuścić zepsutą krew… S T R A S Z N E… Dobrze, że w dzisiejszych czasach mamy internet i w skuteczność stawiania baniek już nikt, mam nadzieję, nie wierzy.
No to rizczaruję cię – bańki były i są skuteczne, wystarczy zgłębić temat albo po prostu spróbować. Dzięki Bogu dziś są nowoczesne bańki bezogniowe, które jest w stanie mi postawić moje 8-letnie dziecko. I dobrze postawione zupełnie nie bolą, tylko strasznie wyglądają, więc obalam kolejny mit. Co do fobii – dla mnie łyżwy (dzięki instruktorce, która darła się na nas na lodowisku, a mieliśmy obowiązkowe w ramach wf). Plus roboty i wilki z Akademii Pana Kleksa. No i Muminki w całości – do dziś nie rozumiem fenomenu tej bajki :)
No nie wiem, jakoś nie przypominam sobie, żeby coś mnie przerażało… Nie lubiłam bardzo szczepień i krzyczałam jak szalona, ale okazało się, że to tylko na pokaz, bo raz pielęgniarka wyprosiła mamę i zrobiłam się potulna jak baranek:D
O, szczepienia, dentyści, okulista – tu też można by długo opowiadać :D
Od kiedy pamiętam, gdy chodziłam do przedszkola i mama dłużej po mnie nie przychodziła bałam się, że już nigdy nie przyjdzie. W sumie z perspektywy czasu trochę to zabawne ;>
Grunt, że jednak przychodziła :D Znam ojca, któremu zdarzyło się o dziecku zapomnieć… ;)
Mówisz o moim Tacie, czy znasz jeszcze jakiegoś :D
(Czytam regularnie, ale nigdy nie pisałam)To jedna z moich największych traum, zajęcia w zerówce kończyły się o 13:00, ja płakałam już od 12:55 – histeryczny nieprzerwany ryk aż do momentu przyjścia mamy. Dzień w dzień to samo, bez wyciągania żadnych wniosków. Poza tym szukałam również dowodów na adopcję (nie mieliśmy z rodzeństwem „po drodze”). Nie chciałam też pić herabty przynoszonej dla wszystkich dzieci w… wiaderku. Oświadczyłam (jako… sześciolatka bądź co bądź…), że wiaderka używa się do mycia podłogi, i że to niehigieniczne … (prędzej umarłabym z pragnienia niż to wypiła :D)