Teoretycznie to się nie mogło nie udać. Disney, znany przecież z pięknych pod względem wizualnym i fabularnym produkcji, znany i lubiany „Dziadek do orzechów”, podany w nowej odsłonie, a do tego wszystko to osadzone w ciepłym, świątecznym klimacie i przy zaangażowaniu takich gwiazd jak Keira Knightley, Morgan Freeman, Helen Mirren czy młodziutka Mackenzie Foy. Nie mogło się nie udać, a jednak się nie udało. „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” może jest baśnią przyjemną, ale żadnych zachwytów nie wzbudza. Raczej kilka pytań o luki w fabule, o muzykę, której jakby tutaj nie było i o to, po co komu kolejny tak nudny film.
Tak, wiem – są świętości, których się nie rusza. Kiedy napisałam Wam, że „Hotel Transylwania 3” nie zachwyca i jest nieudolną kontynuacją poprzednich, naprawdę fajnych części, od oburzenia co niektórych ziemia aż zadrżała. Domyślam się więc, że napisanie podobnych słów o baśni Disneya, do tego świątecznej, wyda się co niektórym całkiem podobną herezją. I nic na to nie poradzę. Nie mam czarodziejskiej różdżki, nie umiem zaklinać rzeczywistości. I nikt nie przekona mnie, że „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” to naprawdę udany film.
O CO TUTAJ CHODZI?
Akcja filmu zaczyna się całkiem przyjemnie. Clara pokazuje na strychu swojemu młodszemu bratu eksperyment, który ma wytłumaczyć mu jedno z praw fizyki. Od razu widzimy więc, że bystra z niej dziewucha, a z kolejnych scen dowiadujemy się, że do tego mocno charakterna. Niezbyt mile odnosi się w stosunku do ojca, który rozpacza po stracie ukochanej żony i zdaje się nie zauważać, że ma trójkę dzieci, które przy okazji straciły także matkę. Ważniejsze jest to, że jest wigilia, trzeba się ładnie ubrać i pojechać na bal, żeby zabawiać towarzystwo uśmiechami i tańcem. Ale zanim to nastąpi, to czas jeszcze na szybkie prezenty.
Prezenty – dodajmy to – ważne, bo zostawione jeszcze przez matkę, która odeszła z tego świata w bliżej nieznanych okolicznościach. I o ile jedna z dziewczynek dostała suknię, zaś chłopiec żołnierzyki, o tyle prezent, pozostawiony Clarze, wydaje się już całkiem wyjątkowy. Dlaczego? Bo nikt nie wie, co tak właściwie nim jest. Z wierzchu widzimy tylko pięknie zdobione jajo. Ni to pozytywka, ni to szkatułka na biżuterię, którego zawartości nie sposób poznać bez klucza. A klucza w pudełku nie ma. Jest za to list od mamy, która zapewnia Clarę, że wewnątrz jaja znajduje się wszystko, czego dziewczynie potrzeba.
POWINNOŚCIĄ DZIEWCZYNEK JEST TAŃCZYĆ NA BALACH
Kiedy cała rodzina przybywa na bal, Clara wydaje się mało zainteresowana uprzejmościami i etykietą. Od razu kieruje więc swoje kroki do wujka chrzestnego. A my widzimy ogromną komnatę z masą wynalazków i od razu wiemy, że za tą scenerią musi czaić się inny, ciekawszy świat, jakieś drugie dno, pewna wielka przygoda. I rzeczywiście – kiedy Clara podąża za wstążką, która miała zaprowadzić ją do jej kolejnego, świątecznego prezentu, ląduje w zaczarowanej krainie. Trochę to Kraina Czarów, a trochę zimowa Narnia. Najważniejsze jednak jest to, że pośrodku placu znajduje się drzewko, skrywające klucz do zamkniętego jaja. Problem w tym, że ktoś tutaj ten klucz na oczach Clary kradnie.
I tu następuje przejście do właściwej części opowieści, której nie chciałam za bardzo Wam zdradzać, ale jednak wydaje mi się to konieczne, żeby powiedzieć, czym zawinił ten film. Otóż „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” pokazuje nam tytułowe królestwa: Śniegu, Kwiatów, Słodyczy i Zabawek, przy czym ostatnie nazywane jest nie bez powodu Czwartym Królestwem. Trochę to więc motyw z „Harry’ego Pottera”, gdzie nie było wolno wymawiać nawet imienia Sami Wiecie Kogo. Tutaj ostatnim królestwem rządzi okrutna Matka Cykoria, zaś pozostałymi królestwami – nieco przestraszeni regenci, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić, od kiedy opuściła ich ich królowa, a jednocześnie… matka Clary.
KSIĘŻNICZKA NA MIARĘ DISNEYA
Żeby nie było – Clarze daleko do księżniczek, których życiowym celem jest odpowiedni dobór sukien oraz znalezienie męża. Przeciwnie. Od początku filmu pokazywana jest jako bystra i zaradna dziewczynka, której niestraszne prawa fizyki i matematyki i która zna się na wszelkich mechanizmach, z zamkami bębenkowymi na czele. Tutaj postanawia nie tylko odnaleźć klucz, ale i zapobiec wojnie, jaką Matka Cykoria zamierza ponoć wywołać. Jej przyjaciółmi w tym zaczarowanym świecie okazują się tytułowy Dziadek do orzechów, zwany także Philipem oraz Cukrowa Wróżka – jedna z regentek. To ona pomaga Clarze w wielkiej metamorfozie i przeistacza ją w prawdziwą księżniczkę. Ona też pokazuje jej cudowny wynalazek jej matki, zdolny… ożywiać zabawki.
Abstrahując już od tego, jak dalej potoczą się ich losy, należy zadać sobie kilka ważnych pytań. Skąd w ogóle wziął się konflikt z Matką Cykorią? Dlaczego ona jest zła? I dlaczego Cukrowa Wróżka tak bardzo jej nie lubi? Ja wiem, że to kino familijne i dzieci niejedno fabule wybaczą. Ale naprawdę nie trzeba być Sherlockiem Holmesem, żeby te pytania zadać. A jeśli to kino familijne, to dlaczego przez cały film faworyzuje się tylko jedno z dzieci? Dlaczego tylko Clare dostąpiła zaszczytu poznania największego sekretu mamy? Dlaczego tylko jej powtarza się, że mama była z niej dumna? Naprawdę, lepiej już było zrobić z niej jedynaczkę. Może wtedy „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” byłby filmem choć odrobinę bardziej sprawiedliwym.
CZY „DZIADEK DO ORZECHÓW I CZTERY KRÓLESTWA” TO DOBRY FILM?
A może twórcy filmów tak naprawdę… wcale dzieci nie lubią? Albo nie mają o nich żadnego pojęcia? Oto na ekranie kilkukrotnie pojawia się przecież Szczurzy Król, składający się z… tysięcy poruszających się w zawrotnym tempie, żywych szczurów. Przecież to jest straszny widok! Tak muszą wyglądać stwory z dziecięcych koszmarów. Poza tym wątpię, aby warstwa emocjonalna tego filmu była dla najmłodszych do udźwignięcia. I chociaż film ma oczywiście szczęśliwe zakończenie, to my po seansie w ogóle nie wyszliśmy z kina szczęśliwi. I szczerze dziwię się, że to właśnie Disney obszedł się tak z oryginałem „Dziadka” i podał nam film, który tak mało ma przecież do zaoferowania.
Ale żeby nie było – „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” ma też swoje dobre strony. A przynajmniej jedną – wizualną. Ta baśń jest po prostu przepięknie zrobiona! Na ekran patrzy się więc z największą przyjemnością i napisałabym nawet, że to istna uczta dla zmysłów, ale niestety – wrażenie osłabia muzyka. A raczej: jej brak. Poza pojedynczymi momentami jest tutaj niemal niesłyszalna. Mamy tu więc wizualny przepych, mamy magiczne krainy, pomyślane z rozmachem. Mamy w końcu ciekawe, kobiece bohaterki. Ale to wciąż jednak za mało. Całość się dłuży, akcja nie powala i każdego dosięgnie w końcu tutejsza nuda. I choć „Dziadek do orzechów i cztery królestwa” zebrał naprawdę kiepskie recenzje, wierzyłam, że to jest całkiem dobry film. Ale to jak z wiarą w św. Mikołaja – tylko do czasu się ona opłaca.
A dla zainteresowanych – zwiastuny: